środa, 15 kwietnia 2020

83. //Oczami Moody’ego//

(…)

- Profesorze… ten… ten mężczyzna co nas porwał. On jest teraz w Hogsmeade! – dziewczyna była roztrzęsiona.

- Słucham? – zdziwił się Moody, nieruchomiejąc na moment. – Nie przywidziało Ci się?

- Jestem pewna, że to on! Był w świńskim łbie. Myślę, że mnie rozpoznał. Boję się, że znowu po nas przyszli… - do oczu Klary zebrały się łzy.

- Nie byliby tacy głupi – Moody z namysłem potarł swój podbródek. – Za dużo świadków. Za duże ryzyko.

- Powinniśmy powiedzieć komuś o tym co zrobili. Powinni go zamknąć!

- To kiepski pomysł – Moody próbował uspokoić Klarę. – Wiele lat byłem aurorem i wiem jak prowadzi się dochodzenia w ministerstwie. Tylko podczas wojny czarodziejów mieliśmy wolną rękę. Teraz liczą się procedury, a te są gówno warte. Nie chcesz wiedzieć ile protokołów złamałem tamtej nocy…

- Powinni profesorowi wybaczyć! Przecież działał pan w dobrej wierze!

- To im nie wystarczy. Wierz mi – sapnął Szalonooki i położył dłoń na barku dziewczyny. – Posłuchaj. Zajmę się tym, dobrze? Znajdę tego człowieka i dowiem się, co knuje. Byłem pewien, że po mojej interwencji zniknie na o wiele dłużej… Ale to nic. A teraz wracaj do rodziny i nie zaprzątaj sobie tym głowy – uśmiechnął się do niej lekko.

- Dobrze, ale niech profesor na siebie uważa. Nie chcę, żeby się Panu coś stało…

- Bez obaw. Stała czujność – Moody postukał się palcem po skroni i mrugnął.

Gdy wyszli z piwnicy, Moody podszedł do profesor McGonagall i szepnął jej na ucho, że musi się przyjrzeć pewnej sprawie. Nauczycielka spojrzała na niego z przestrachem, ale on beztrosko klepnął ją w ramię. Wyszedł, nie rozmawiając już z nikim innym. Na zewnątrz wciągnął chłodne powietrze przez nos i uważnie przyjrzał się okolicy. Z poważną miną, ruszył szybkim krokiem w stronę Gospody pod świńskim łbem. Gdy był niemal na miejscu, jego mechaniczne oko dostrzegło w bocznej uliczce zarys jakiejś sylwetki. Osobnik był sam. Moody skręcił w zaułek i po kilku kolejnych krokach miał już pewność, z którym z dwójki porywaczy ma do czynienia.

W wąskiej uliczce śmierdziało moczem i szczurzymi odchodami. Bruk pokrywało rozbite szkło i liczne niedopałki. Stało tam też kilka zdezelowanych skrzynek i beczek. Macnair stał oparty o jedną z nich i palił papierosa, wolno zaciągając się gęstym, duszącym dymem. Brudna i śmierdząca sceneria wcale mu nie przeszkadzała. No tak, Yaxley miał przynajmniej trochę klasy, nie to co ten zawszony Macnair. Dlaczego Moody pomyślał, że wolałby spotkać tego drugiego?

- Tak myślałem, że przyjdziesz - odezwał się Walden, nie ruszając się z miejsca.

- Co Ty odpierdalasz? – warknął Moody, mocno uderzając końcem laski o bruk.

- Nie udawaj, że nie wiesz – Macnair uśmiechnął się kącikiem ust. - Ptaszyna na pewno Ci wszystko wyśpiewała. Tylko, że czemu obrywa się mnie? Byłem dziś wyjątkowo grzeczny – wyraźnie z siebie zadowolony, przejechał po zębach koniuszkiem języka.

- Nie pieprz Macnair – warknął Moody i poluźnił kołnierzyk własnej koszuli. - Miałeś chociaż stwarzać pozory, że trzymasz się na dystans. Tak ciężko nie wchodzić mi w paradę?

- Ależ wcale nie wchodzę – Macnair beztrosko rozłożył ręce. - Chciałem się napić.

- Napić – sapnął Moody. - Na świecie jest więcej pubów, niż tylko ten tutaj.

- Akurat TUTAJ miałem do załatwienia sprawę.

Słowa śmierciożercy sprawiły, że Szalonooki na moment zesztywniał. Zmierzył wzrokiem Macnaira, od stóp do głów, a później jego mechaniczne oko zakręciło się wokół własnej osi, jakby szukał zastawionej na niego pułapki. Nic jednak nie dostrzegał.

- Sprawę… - sapnął i potarł usta. – Co za sprawę? I czemu nic o tym nie wiem?

- Nie mam obowiązku mówić ci o wszystkim – Macnair wzruszył ramionami. - Ty na własne życzenie niańczysz dzieciaki, ja sprawdzam, czy nowy narybek nadaje się, by być jednym z nas.

- Akurat dzisiaj? – Szalonooki zmrużył oczy.

- A co za różnica? – zaśmiał się śmierciożerca.

- Spora. Mam uwierzyć, że to jedynie dziwny zbieg okoliczności? Że testujesz kogoś akurat wtedy, kiedy ta gówniana szkoła robi jakieś pieprzone spotkania z rodzinami? Nie wiem co tam planujesz, ale jeśli znowu spróbujesz wejść mi w paradę… - Moody zacisnął dłoń w pięść, aż zbielały mu kostki.

- Chyba za bardzo wczułeś się w tego paranoika. Nie wszystko kręci się wokół Ciebie, Crouch – Walden energicznie zgasił niedopałek, a potem pstryknął go na ziemię. Odepchnął się od skrzynki i wyprostował, krzyżując ręce na piersi. – Ja robię swoje, Ty swoje. Swoją drogą, nie spodziewają się ciebie gdzieś? – uśmiechnął się wrednie.

Moody spojrzał na zegarek i zaklął pod nosem. Odepchnął Macnaira i ruszył energicznym krokiem do wyjścia z uliczki, a później dalej, okrężną drogą skierował się do opuszczonego domu na obrzeżach miasteczka. Był to ten sam budynek, w którym jakiś czas temu pojawił się z uczennicami ratowanymi z ulicy Pokątnej. Dom nie był wcale przypadkowy. Tak naprawdę mężczyzna był jego właścicielem, a budynek pełnił rolę tymczasowej kryjówki. Gdy tylko przekroczył próg, udał się na górę i ściągnął z siebie łachy należące do profesora. Jako ostatnie zdjął magiczne oko. To, że dawno nie pił eliksiru, powoli dawało o sobie znać. Moody stanął przed lustrem i wpatrywał się w powoli obwisającą, pomarszczoną skórę twarzy. Jego ciało wykręcało się i stopniowo nabierało zupełnie innych kształtów.

- To już jest kurwa męczące – sapnął.

Wsparł się o umywalkę i zacisnął na niej palce, przekrzywiając głowę raz w lewo, raz w prawo. Cała przemiana trwała chwilę. „Moody” odkręcił kran i nabrał w ręce zimnej wody. Chlusnął nią sobie w twarz, a później podniósł wzrok do lustra. Zobaczył przed sobą chorobliwie bladą twarz mężczyzny koło trzydziestki. Wpatrzył się w swoje przenikliwe, brązowe oczy i z namysłem potarł pokrytą trzydniowym zarostem, dobrze zarysowaną szczękę. Zbliżył twarz do lustra i naciągnął skórę pod okiem, przyglądając się niezdrowym sińcom. Ta zmęczona i nieco zaniedbana twarz powoli wypadała mu z pamięci. Tym właśnie był? Po tylu dniach w niemal nieustannym przebraniu, Barty Crouch Junior wydawał mu się teraz taki obcy. To dziwne uczucie obcości odeszło w momencie, gdy tylko spojrzał na swoje lewe przedramię i dotknął go opuszkami palców. Mroczny znak, choć był ledwo widoczny, wyraźnie palił. Barty obnażył sam przed sobą zęby w szalonym uśmiechu, a później, niczym wąż, smagnął językiem powietrze. Dorwał się do szafy. W pośpiechu zarzucił na siebie czarną, skórzaną kurtkę, nie dbając o to, że reszta ubrań praktycznie na nim wisiała. Zmniejszył rzeczy profesora i wcisnął je do kieszeni, a później stanął przed kominkiem w salonie, raz jeszcze smagając powietrze językiem.

- Przecież nie każę mu czekać – powiedział sam do siebie. Wkroczył do kominka i cisnął sobie pod nogi proszek. Zniknął w rozbłysku zielonego światła, pozostawiając dom cichym i pustym.



Niedługo później, Barty pojawił się na cmentarzu, ściskając w rękach niepozorny świstoklik. Schował przedmiot przy nagrobku, postawił kołnierz swojej kurtki, rozejrzał się czujnie i ruszył sprężystym krokiem wprost do rodzinnego domu Toma Riddle’a. Gdy był na ganku, zauważył w oknie jakieś poruszenie. Zaraz potem zamek szczęknął, a drzwi uchyliły się ostrożnie. W szparze pojawiło się najpierw oko, później zaś cała paskudna, szczurza morda Glizdogona.

- Trochę Ci zeszło – odezwał się ten w środku.

- Ostrożności nigdy za wiele. – Barty pchnął mocno drzwi i wszedł jak do siebie. Rozejrzał się po domu, wciskając dłonie w kieszenie kurtki. Jedyną rzeczą, której nie zmniejszył, było oko Moody’ego. Ten fant bywał naprawdę pomocny. – Jak czuje się nasz Pan? – zapytał, oblizując się.

- Coraz lepiej. Coraz lepiej! – Peter zamknął drzwi na łańcuch, zasuwkę i kilka zamków. – Z resztą sam możesz go zapytać. – Wskazał na schody.

Razem weszli na górę. Drzwi do pokoju Voldemorta były uchylone. Jego kominek był rozpalony, a fotel stał tyłem do wejścia. Crouch wszedł do skąpanego w półmroku pomieszczenia, a gdy dostał znak, od razu przyklęknął przy fotelu, pokornie pochylając głowę przed Czarnym Panem. Voldemort nie przypominał dawnego siebie, ale tak naprawdę niewiele zmienił się odkąd Barty widział go po raz ostatni. Choć był teraz w pewnym sensie wynaturzeniem, tylko kwestia czasu dzieliła go od odzyskania pełni sił i mocy. Crouch czekał na ten moment z utęsknieniem. Ba, nawet miał w nim swój udział.

- Jakie przynosisz wieści? – zapytał Lord Voldemort.

- Bardzo dobre, Panie. Bez problemu udało mi się wciągnąć Pottera w turniej trójmagiczny. Nikt nawet nie podejrzewa tego starego paranoika… - Barty brzmiał na zadowolonego z siebie.

- Ale muszą kogoś podejrzewać – wtrącił Glizdogon.

- Na pewno nie mnie. Tak się składa, że Dumbledore ufa Szalonookiemu, a ja opanowałem bycie nim do perfekcji – na twarzy Barty’ego wykwitł szalony uśmiech. - Nie tylko mogę mieć oko na Pottera, ale także biorę udział w omawianiu strategii jak go uchronić przed różnymi… - oblizał się – niedogodnościami…

- Dobrze… bardzo dobrze… - powiedział cicho Czarny Pan.

- Pierwsze zadanie przeszedł bez problemu. Wystarczyło szepnąć słówko i Hagrid odwalił za mnie większość roboty. - Barty mówił jak nakręcony. - Drugie zadanie też już pomogłem mu rozpracować. Oczywiście wszystko z ukrycia, pociągając za odpowiednie sznurki… Część tej szkoły, to moje pieprzone marionetki. Mam zaufanie uczniów, zaufanie dyrektora, śledzącą wszystkich mapę…

- Tylko nie zachłyśnij się władzą – przerwał mu Peter.

- Nie zamierzam – Crouch spoważniał i podniósł na Voldemorta błyszczące z podniecenia oczy. - Wszystko co robię, jest dla Ciebie, Czarny Panie.

- Czy aby na pewno wszystko? – zapytał tajemniczo Lord Voldemort.

- Oczywiście że tak – Barty pochylił pokornie głowę. Po chwili ciszy, szybkim ruchem wyciągnął różdżkę. Położył ją na otwartej dłoni i wystawił przed siebie z namaszczeniem, niczym cenny dar. – Jeśli chcesz, sprawdź mnie, Panie! Zajrzyj w moje myśli! – powiedział nakręcony i oblizał się jak szaleniec. – Nie mam przed Tobą nic do ukrycia! Nic! Zero! Jestem cały Twój!

Voldemort spojrzał z wyższością na różdżkę, a później na swojego sługę. Nie sięgnął jednak po nią.

- Powiedz mu – powiedział Voldemort, dając przy tym znak Glizdogonowi.

- Doszły nas dziwne słuchy o Twoich upodobaniach… - odezwał się Peter, podchodząc do Barty’ego i wyciągając z jego rąk różdżkę. Była to różdżka Moody’ego. Mężczyzna przyjrzał się jej z udawanym zainteresowaniem. – Ponoć zamiast zajmować się Potterem, spędzasz swój czas z jakimiś małolatami… To chyba nieodpowiedni i dość ryzykowny moment, na takie zabawy?

Przez twarz Croucha przeszedł dziwny skurcz. Jego rozbiegane spojrzenie na moment utkwiło w posadzce. Zaraz jednak jego zapał i pewność siebie powróciły.

- To nic takiego – stwierdził szybko i uśmiechnął się obleśnie. – Jedna praktycznie sama wepchnęła się w moje łapy. Uważa mnie za mentora. Posłuszna z niej laleczka, nic nie piśnie. I dobrze mieć ją po swojej stronie. Przyjaźni się z tą drugą… a druga przyjaźni się z Potterem. Dzięki temu wiem wiele więcej. Gdybym… Gdybym tylko miał pod kontrolą obie… - sapnął.

- Więc dlaczego nie masz? – zapytał Voldemort z wyższością w głosie.

- Dlaczego… dlaczego, dlaczego… - Barty nerwowo zaczął powtarzać pod nosem. Poruszył barkami i pokręcił głową. Odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, ale nie odnajdując tam buteleczki, cofnął dłoń. – Jest inna. Waleczna. Ciągle mi się wymyka… - powiedział cicho, już bez takiego zapału. - Jestem pewien, że Snape ma w tym jakiś udział. Łączy ich coś. Niezdrowego…

- I kto to mówi – parsknął Peter, wciskając Barty’emu różdżkę z powrotem w dłoń.

- Powiedziałeś, Snape? – Mroczny Pan zapytał grobowym tonem.

- Tak, Snape – Barty obnażył zęby. – Ten pieprzony zdrajca uczy w Hogwarcie. Większość Twoich zdrajców ma się dobrze. Wkurwia mnie to – zacisnął dłonie w pięści. - Rozsadza od środka. Gdybym tylko mógł się nimi zająć!… Sprzątnąć ich jednego po drugim!… - jego oczy błysnęły.

- Przyjdzie na to czas – spokojnie rzekł Czarny Pan. – Na razie pozwól tym robakom istnieć. Niech cieszą się ostatnimi chwilami swojego marnego życia. Zobaczymy ilu z nich przypełznie do mnie ze strachu… Ilu będzie się płaszczyć…

- Jak Macnair teraz – warknął Crouch.

- Potrzebujemy takich jak on – kontynuował Voldemort. – Nawet jeśli prędzej czy później będą jedynie mięsem armatnim. Na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. Twoje zadanie jest zbyt istotne.

- Wiem o tym doskonale, Panie – Barty skłonił głowę. – Wiem… I nie zawiodę Cię.


***



Po zakończeniu spotkania i użyciu świstoklika, Barty uniósł przedramię i spojrzał na zegarek. Wciąż było wcześnie, a on dawno nie miał okazji poprzebywać we własnej skórze. Do tego od środka rozsadzała go niezaspokojona rządza. Coś z czym praktycznie już nie potrafił walczyć. Niebezpiecznie byłoby zostawić to bez kontroli. Ostatnim razem niemal zmusił uczennicę do tego, by mu zwaliła konia. W swoim mniemaniu był przecież grubo ponadto. Mimo wszystko ciągle balansował na granicy, a do stracenia miał tak wiele. Może i Czarny Pan miał rację, podważając jego pobudki? Był młody, ale to nienormalne, że nie mógł przestać myśleć o tych dwóch niewinnych cipkach, które z jednej strony miał na wyciągnięcie ręki, ale co do których musiał być tak ostrożny. Ciągłe bycie uważnym było naprawdę męczące. Musiał się wyładować.

Bez zastanowienia wyszedł z ulicy Pokątnej wprost na Londyńskie ulice. Miasto było ogromne, a w dzielnicach zamieszkiwanych przez mugoli mógł czuć się bezpiecznie. Z resztą w świecie czarodziejów dawno był uznawany za zmarłego. Prawdę o nim znała jedynie garstka ludzi. To niefortunne, że ów garstkę musiał powiększyć o Macnair’a i Yaxley’a. Do teraz przeklinał w duchu, że ta dwójka weszła mu w drogę. We własnym mniemaniu on jeden był godny służyć Czarnemu Panu. Żeby to udowodnić, musiał być lepszy, ostrożniejszy, musiał omamić też drugą uczennicę. Ale wszystko po kolei. Wszystko w swoim czasie.

Barty wiedział doskonale gdzie idzie. Skierował swoje kroki do znanego sobie burdelu. Wejście do niego było niepozorne. Burdel wciśnięty był w szereg takich samych kamienic o białych, nieskazitelnych fasadach. Po przekroczeniu progu atmosfera całkowicie ulegała zmianie. Ściany szczelnie pokrywały czerwone, wygłuszające tapety, a dodatkowy nastrój tworzyło przyciemnione światło i lekko odurzająca woń opium. Burdel mama rozpoznała mężczyznę w skórzanej kurtce.

- To co zawsze? – zapytała, zaglądając w swoje zapiski.

Barty kiwnął głową i bez słowa zostawił pieniądze na ladzie. Dostał klucz i ruszył po schodach na piętro. Przyjrzał się zawieszce, odnalazł wybrane drzwi i trafił do pokoju stylizowanego na dziewczęcą sypialnię. Było tam biurko, szafa i duże łóżko. Mężczyzna przezornie zajrzał do szafy, a później podszedł do okna i wyjrzał zza kotary na pustą ulice przed budynkiem. Mechaniczne oko w jego kieszeni obróciło się samo. Wiedział, że ktoś nadchodzi. Szybkim ruchem ściągnął z siebie kurtkę i rzucił ją na oparcie krzesła, a później poruszył barkami, rozluźniając napięte mięśnie. Nie minęła chwila, a w drzwiach pojawiła się młoda kurwa ubrana w szkolny mundurek. Była ufarbowana na blondynkę, a jej włosy były spięte w dwa kucyki.

- Profesorze?... – powiedziała, od razu podchodząc do niego i próbując go objąć.

Barty obrócił się gwałtownie i spojrzał w jej oczy. Szybko ją ocenił. Nie była to dziewczyna którą zwykł pieprzyć. Choć chciała wyglądać jak uczennica, widział doskonale, że była kilka lat starsza od jego dwóch ulubienic. Na razie to musiało jednak wystarczyć. Kurwa od razu padła przed nim na kolana, łapiąc za pasek jego spodni. Barty złapał jej nadgarstek, zatrzymując ją w połowie zajęcia. Pokręcił jej palcem przed nosem.

- Nie tak ptaszyno. Nie tak – sapnął i pociągnął ją do góry.

Gdy wstała, sprawnie rozpiął jej białą koszulę i rozchylił ją, przyglądając się jej ciału. Miała duże piersi. Trochę za duże. Mocno złapał za jej piersi, kciukiem trącił sterczące sutki, a później pchnął kobietę na łóżko. – Kładź się.

- Lubisz rozkazywać? - Kurwa uśmiechnęła się zalotnie i położyła na łóżku, na plecach.

- Lubię posłuszeństwo – powiedział zdawkowo.

Kobieta podwinęła spódniczkę, dzięki czemu zobaczył, że nie miała na sobie majtek. Wsparta na łokciach obserwowała, jak Barty bez pośpiechu wyciągnął koszulę ze spodni, przez moment obnażając swój szczupły brzuch. W końcu Crouch stanął nad kobietą i spojrzał na nią z góry.

- Profesorze, co będziemy dzisiaj robić? – zapytała blondynka, siląc się na niewinny ton. Przyłożyła palec do ust i powoli przesunęła nim po wardze.

- Udawaj że śpisz – nakazał.

Blondynka zrobiła niepocieszoną minę, ale od razu zamknęła oczy i położyła się. Barty ostrożnie wspiął się na łóżko, tuż obok niej, jakby nie chciał jej zbudzić. Przesunął palcem po jasnej skórze dziewczyny, odsłaniając jej kolejne fragmenty. Myślami powrócił do swojego gabinetu i jednej z nocy, gdy obie uczennice u niego spały. Ta tutaj nie była nawet w połowie tak delikatna i niewinna jak jego ulubienice. Tyle razy fantazjował o tym, że w końcu poczuje je na swoim kutasie, że pieprzenie dziwek powoli przestawało wystarczać. Wmówił sobie jednak, że musiał się tym zadowolić. Gdy skończył się napawać, wsunął dłoń pomiędzy uda kobiety i kciukiem podrażnił jej łechtaczkę. Dziwka jęknęła z przesadnym oddaniem, co mu się nie spodobało. Przekręcił kobietę na brzuch, a później podwinął jej spódniczkę, odsłaniając nagie pośladki.

- Czy powinnam… - zaczęła blondynka, znów unosząc się na łokciach.

- Cicho królewno – syknął Barty i nachylił się do jej ucha. – Mówiłem, że śpisz – przypomniał, po czym sięgnął do rozporka. Wyjął na wierzch sprzęt i nałożył gumkę.

Dziwka posłusznie raz jeszcze zamknęła oczy, a Barty przejechał dłonią po jej ciele, po czym wspiął się na nią. Mocno złapał ją za pośladki, unosząc jej biodra. Wycelował penisem i otarł się o nią. Przy którymś z kolei ruchu, naparł na nią o wiele mocniej, wchodząc do samego końca jednym, wolnym ruchem. Stęknął, a dziwka wypięła wyżej pośladki. Ścisnął je mocniej, przymknął oczy i zaczął posuwać kobietę miarowymi, wolnymi ruchami. Po chwili spłycił je i przyspieszył. Dziwka jęknęła zadowolona. Gdy znów zaczęła gadać, wyrwany z własnej fantazji Barty zacisnął zęby i złapał za kark kobiety, przyduszając ją do materaca.

- Ćś – uciszył ją. – Miałaś milczeć…


***



Powrócenie do Hogsmeade było nieuniknione. Barty siedział znów w opuszczonym domu. Wziął spory łyk eliksiru wielosokowego, a później powiększył rzeczy profesora Moody’ego i założył je jedna po drugiej. Gdy był pewien, że eliksir działa jak należy, a jego przebranie było znów gotowe, wyszedł na zewnątrz tylnymi drzwiami. Wsparł się na lasce i spojrzał w ciemne niebo. Był już wieczór. Jeśli wszystko poszło dobrze, impreza z rodzinami powinna powoli dobiegać do końca. Jakoś nie żałował, że ominęła go większość szopki. Dotarł do pubu i wszedł do środka, dając McGonagall znak, że załatwił to, co miał załatwić. Jego mechaniczne oko powoli zakręciło się, dostrzegając, że w knajpie brakuje dwóch bardzo istotnych osób. Mężczyzna zmarszczył brwi i ruszył na zaplecze, a później wyszedł tylnymi drzwiami, wpadając wprost na spanikowanego Harrego i Rona.


***



- Skoro tak… - Moody klepnął się dłonią w udo, podniósł się z krzesła i protekcjonalnie poklepał Klarę po głowie. - Zdrowiej. Porozmawiamy jutro.

Próbując utrzymać emocje na wodzy, zostawił obie uczennice w skrzydle szpitalnym. Gdy tylko odszedł w bezpieczniejsze miejsce, pospiesznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągając na wierzch mapę huncwotów. Harry pod przymusem odblokował mu ją jakiś czas temu, co profesor utrzymywał w tajemnicy, korzystając z niej bardzo rozważnie. Szybko obleciał wzrokiem cały papier, przyglądając się kto gdzie się znajdował. Snape zmierzał właśnie do lochów… Nie do gabinetu Moody’ego, co było pocieszające. Widocznie faktycznie miał priorytety i zamierzał się ich trzymać. Po wydarzeniach w Hogsmeade, obaj byli wściekli. Szalonooki był wkurwiony podwójnie, bo zaufał temu wypierdkowi, Macnairowi i odpuścił, pozwalając sprawom potoczyć się tak, jak się potoczyły. Widocznie słowa tego śmiecia były nic nie warte. Sprawa miała nie dotyczyć Moody’ego, a jednak znowu dziwnym trafem ucierpiały obie jego „ulubienice”. Nie wierzył w przypadki. Już nie. Gdyby tylko nie pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, pewnie nie zaszłoby to tak daleko…

Zgniótł mapę w rękach i niedbale wcisnął ją znowu do kieszeni. Musiał znaleźć Macnaira i odpłacić się za wszystko. Jeszcze tej samej nocy wrócił do Hogsmeade i pojawił się przy świńskim łbie. Jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, żeby wyhaczył w środku sylwetkę swojego dawnego pobratymca. W tym samym momencie z pubu wytoczył się jakiś pijany jegomość.

- Chcesz zarobić? – zapytał Moody, przyglądając się ledwo stojącemu na nogach mężczyźnie.

- So? – zapytał pijany i spojrzał niewidzącym wzrokiem na profesora od obrony przed czarną magią. – Ja nie stych! – powiedział oburzony.

- Nie o to mi chodzi – syknął Moody i wcisnął pijanemu monetę do ręki. – Widzisz tego tam? – wskazał palcem przez szybę. – Powiedz mu że na niego czekam. Tam gdzie ostatnio.

Pijany patrzył przez dłuższą chwilę na monetę, zamrugał zdezorientowany, ale w końcu wzruszył ramionami i zawrócił do pubu. Wiadomość została przekazana, a Macnair spojrzał spod kaptura w stronę okna. Spojrzenie jego i Moody’ego się spotkały, po czym Szalonooki zawrócił na pięcie i zniknął w śmierdzącej uliczce. Śmierciożerca z niezadowoloną miną dopił piwo, a później zwlekł się ze stołka, strzelając kostkami obu dłoni. Gdy Walden wszedł w uliczkę, Moody wyłonił się z ciemności, od razu rzucając mu się do gardła.

- Ty jebana kurwo!

- Puszczaj śmieciu! To nie moja wina!

- A kurwa czyja! Bezczelnie śmiejesz mi się w twarz!

Zaczęli się szarpać. W Moody’m wszystko buzowało. Był na krawędzi szaleństwa. W strachu o swoją pozycję, wściekły o niepowodzenia… Zachowywał się jak wygłodniały drapieżnik, który poczuł krew swojej ofiary, gotów zadusić ją tu i teraz, bez baczenia na konsekwencje. Macnair nie miał zamiaru zdychać. Nie dzisiaj. Nie mogąc uwolnić się z morderczego uścisku, najpierw kopnął swojego przeciwnika, a później wykonał otrzeźwiający cios pięścią. Ten drugi faktycznie zadziałał. Walden odskoczył i rozłożył szeroko ręce w walecznej pozie.

- Mówię, że nie moja wina! – dyszał ciężko. - To wszystko wina tego gówniarza. Nie miałem na to wpływu, rozumiesz?! Sam je wybrał! Nie powiedział mi, że chodzi mu właśnie o nie!

- I po prostu mu na to pozwoliłeś? – Moody obnażył zęby. - Zapomniałeś już ile mamy do stracenia?

- Raczej ile Ty masz – sprostował Macnair.

- Ile mamy wszyscy! – warknął Moody i splunął krwią na ziemię. Otarł usta wierzchem dłoni i podniósł wściekłe spojrzenie na Macnaira. – Mówiłem Tobie i Yaxleyowi, że to sprawa najwyższej wagi. Nie wyraziłem się dostatecznie jasno?

Macnair wzruszył niedbale ramionami. Wyciągnął z kieszeni zmiętoloną paczkę fajek i wyciągnął z niej ostatnią sztukę.

- To co wiemy my, to jedno, ale sam kazałeś nam się nie wpieprzać. Jeśli nie pilnujesz swoich zabaweczek, nie zamierzam robić tego za Ciebie – powiedział z kpiną w głosie.

- Nie są dla mnie priorytetowe – Moody wyprostował się. – Chodzi o niego. Za to Ty miałeś pilnować swojej własnej „zabaweczki” i sprawa Cie przerosła. Może po prostu masz zdradę we krwi, co skurwielu?

- Nie masz prawa mnie osądzać – Macnair zmrużył oczy. – Jesteś wściekły? Świetnie. Chcesz, mścij się na gówniarzu, ale czy tego chcesz czy nie, Czarny Pan potrzebuje armii…

- Ciągle to powtarzacie… - Szalonooki mruknął do siebie i złapał się za głowę. – Jebani zdrajcy…

- …potrzebuje armii, a ja chcę mu jej dostarczyć – kontynuował Walden. - Z Flinta jest niezły skurwiel. Dziś spieprzył sprawę, ale jeśli kogoś sprzątnie, udowodni, że jest godzien. Tak to działa.

W oczach Moody’ego pojawił się błysk, a na jego twarzy wykwitł lekko szalony uśmiech. Mężczyzna miał pewien pomysł i zamierzał go zrealizować.

- Jeśli nie umie znaleźć sobie odpowiedniej ofiary, sam mu ją załatwię… 






7 komentarzy:

  1. Fajna odmiana taka notka z perspektywy Moody'ego, w ogóle mówiłam już Wam 1000 razy, że ten Wasz jest świetny, bardzo rozbudowana i pełna skrajności postać <3 no i te elementy gore od czasu do czasu *o*, oby ich było więcej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam go przez to jego szaleństwo i popapranie XD Pomysł takiej notki już nam dawno chodził po głowie, ale jak próbowałam ze Snape'm i z pierwszej osoby, to tak średnio wyszło. To próba numer dwa. Uznaje ją za udaną ^^

      ~Klara

      Usuń
    2. Tak, bardzo udana :) chyba Tobie łatwiej pisać z perspektywy Moody'ego, bo czuję, że ta postać jest taka Twoja, Ty w nią tchnęłaś duszę i najlepiej potrafisz go zaprezentować w takiej formie. Natomiast Snape to domena mistrzyni snapeowatości Alex <3

      Usuń
    3. No budowałam go przez tyle notek. Wiem co robi, po co, dlaczego. Tak samo Alex ma ze Snape'm. Tyle lat o nim pisze, to zna go na wylot :D

      ~Klara

      Usuń
  2. Klara sama pisała :P Z trzeciej osoby. Ja tam wolę z pierwszej, ale no z trzeciej też może być :P Moody < 3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też byłam zdziwiona, że jest z trzeciej :) i to było dla mnie podejrzanie nie-Alexowe :D

      Usuń