czwartek, 28 stycznia 2021

122. Powrót do szkoły


Do szkoły wróciłam w jeszcze podlejszym humorze. Klara również miała mieszane uczucia. Jej mama zniknęła. Ojciec mówił, że ma się tym nie przejmować, że wszystko jest w porządku, ale to i tak nie dawało spokoju dziewczynie. Coś było zdecydowanie nie tak, a ona nie miała pojęcia co. W każdym razie obie, nie miałyśmy ochoty na żadne rozmowy z przyjaciółmi, a tym bardziej na uzewnętrznianie się przed wszystkimi. Dodatkowo kolejny tydzień zaczynałyśmy eliksirami. Po kłótni ze Snape’em, nie chciałam na niego patrzeć, ale gdybym znowu nie pojawiła się na zajęciach, nauczyciel nie miałby dla mnie litości. To było pewne. Dlatego lepiej było przecierpieć lekcję i starać się jakoś żyć dalej.

Siedziałyśmy właśnie w lochach przy klasie, czekając na nauczyciela. Klara, nie chcąc marnować czasu, wyciągnęła z torby podręcznik od Obrony. Jeszcze chwila, a będzie znała go na pamięć. Ja natomiast wpatrywałam się w pusty korytarz bez wyrazu, nasłuchując Jego kroków. Byłam spięta i zestresowana. Na weselu powiedziałam mu wiele nieprzyjemnych słów, obiecałam, że puszczę się z innym, jak nie zacznie mnie w końcu traktować poważnie, ale On jak zwykle miał to w głębokim poważaniu.

Nagle usłyszałyśmy stukot laski, odbijający się echem po lochach. Spojrzałyśmy z Klarą na siebie, marszcząc mocno brwi. Czyżby Moody pomylił piętra? Podniosłyśmy się z podłogi, kiedy chód profesora stał się bardziej wyraźny. W końcu zza zakrętu wyłonił się Moody. Minę miał nietęgą. Jego magiczne oko zatrzymało się na nas, a prawdziwe rozglądało po zebranych i zdziwionych uczniach.

- Co się stało? – Zapytała szeptem Klara, ściskając moją rękę. Wzruszyłam ramionami, wyczuwając pod skórą niepokój.

Moody podszedł do drzwi i otworzył je zaklęciem. Pchnął ciężkie wrota i stanął z boku, zapraszając nas do środka. Uczniowie zaczęli powoli wchodzić, szepcząc żywo między sobą.

- Gdzie jest profesor Snape? – Zapytała nagle Pansy Parkinson, zatrzymując się na moment.

- Aż tak wszyscy za nim tęsknicie? – Zakpił Moody.

- Profesor Snape nigdy nie opuszczał swoich zajęć – zauważyła zaniepokojona Hermiona.

- Wchodźcie do Sali, zaraz wszystko wam wyjaśnię – powiedział głośno nauczyciel, pospieszając gestem dłoni całe zgromadzenie do środka.

Gdy go mijałyśmy z Klarą, uśmiechnął się tylko i przejechał językiem po wargach. Poklepał przyjaciółkę po ramieniu, wchodząc zaraz za nią do środka i tym samym zamykając pochód. Wszyscy zaczęli wyciągać podręczniki od eliksirów, nie przestając plotkować o dziwnej nieobecności Snape’a. Moody z kolei stanął przy jego biurku, dokładnie badając, co na nim stoi. Jego wzrok zatrzymał się na dzienniku nauczycielskim, a następnie przeniósł na nas.

Odchrząknął. Na tyle głośno, aby wszyscy zamilkli.

- Zastanawiacie się pewnie, dlaczego to ja prowadzę lekcje, a nie profesor Snape – zaczął z lekkim grymasem. – Otóż, profesor Snape musiał opuścić szkołę na kilka dni, na prośbę dyrektora.

Po klasie znowu przeszła fala szeptów. Ron i Neville ucieszyli się, jakby wygrali 100 galeonów, Hermiona wydawała się być niepocieszona utratą cennej lekcji, Harry nie bardzo się tym przejmował, a Klara wzruszyła tylko ramionami. Ja miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam zadowolona, że nie będę musiała go oglądać od razu po kłótni, ale z drugiej strony, coś dziwnego nie dawało mi spokoju. Pragnęłam zapytać konkretnie Moody’ego o Severusa, ale gdybym teraz podniosła rękę, wszyscy zaczęliby dziwnie patrzeć na mnie. Wypytanie profesora na osobności, również wzbudziłoby podejrzenia. Musiałam zacisnąć pięści i przyjąć do wiadomości to, co powiedział Moody. Być może byłam zbyt przewrażliwiona?

- Jeżeli już wszystko wiadomo, to czas najwyższy zacząć zajęcia – kontynuował Moody, po czym postukał palcami o blat biurka, zastanawiając się, co dalej. Uczniowie otworzyli podręczniki na losowej stronie, czekając na nauczyciela. Mężczyzna ponownie odchrząknął i sięgnął po dziennik, zaglądając do środka. Przejechał szybko po ocenach, jakie Snape wystawiał ze swojego przedmiotu i uniósł wysoko brwi. – Widzę, że nie bardzo się staracie.

- To profesor Snape jest niesprawiedliwy – mruknął Ron, ale na tyle głośno, aby każdy mógł go usłyszeć.

- No tak – mlasnął Moody. – To też jakiś powód.

Raz jeszcze omiótł wzrokiem całą listę, po czym zamknął dziennik i odrzucił go niedbale na biurko.

- Myślę, że zrobimy dodatkowe zajęcia z Obrony, a oceny wpiszemy wam, jako te z eliksirów. Co wy na to?

Po klasie ponownie rozeszły się podniecone szepty. Większość zdawała się być zadowolona z takiego rozwiązania. Gryfoni od zawsze byli traktowani po macoszemu na lekcjach Severusa. Mężczyzna odejmował nam punkty za cokolwiek, a oceny także nie były adekwatne do zadań czy przyrządzonych eliksirów. Najbardziej uradowani okazali się ci, co mieli najgorsze oceny z tego przedmiotu. Tym sposobem mogli sobie podnieść średnią z zajęć Snape’a i to całkowicie legalnie.

- A czy to będzie w porządku? – Odezwała się nagle Hermiona, podnosząc niepewnie rękę. – Profesor Snape może być niezadowolony.

- Kogo to obchodzi! – Prychnął Ron, zakładając ręce na piersi. – Daj żyć, Hermiono!

Moody nie skomentował tego, ale uśmiechnął się pod nosem, po czym kazał nam pochować wszystkie podręczniki z powrotem do toreb i wstać. Odsunęliśmy się pod ścianę. W tym czasie nauczyciel przygotował salę do ćwiczeń, odsuwając na bok wszystkie ławki, kociołki, a także krzesła.

- Zaczniemy od Expelliarmus – powiedział Moody, kiedy czekaliśmy na kolejny ruch profesora. – Dobierzcie się parami i przećwiczcie kilka razy machanie różdżkami, a potem spróbujcie się rozbroić nawzajem. Klaro, znajdź sobie inną parę – dodał, widząc jak stajemy z przyjaciółką naprzeciwko siebie, gotowe do ćwiczeń.

- Dlaczego? – Oburzyłam się.

- Alex, ty masz zaklęcie tarczy do odrobienia – wyjaśnił spokojnie i gestem ręki zaprosił mnie do siebie. Przygryzłam wargę, zostawiając Gryfonkę, do której zaraz podszedł Neville i zapytał, czy może z nią potrenować.

- Myślałam, że na szlabanie odrobię zajęcia.

- Na szlabanach będziemy ćwiczyć coś innego, a skoro dzisiaj nadarzyła się okazja do potrenowania, dlaczego miałbym z tego nie skorzystać?

Nie skomentowałam, tylko stanęłam naprzeciwko nauczyciela. Moody rozejrzał się po klasie, czy wszyscy wykonują jego polecenia, po czym kiwnął głową sam do siebie, a następnie zwrócił się ponownie do mnie:

- Zwarta i gotowa?

- Chyba tak – burknęłam, wzruszając ramionami. Wyciągnęłam przed siebie różdżkę.

Pomimo mojego podłego humoru i myśli, które skierowane były wyłącznie na Severusa, udało mi się wyczarować tarczę i obronić się przed atakami Moody’ego. Profesor wyglądał na zadowolonego i po kilku próbach dał mi spokój. Następnie kazał przetrenować zaklęcie rozbrajające z osobą, która nie miała pary. On w tym czasie zaczął przechadzać się po klasie, obserwując dokładnie poczynania pozostałych. Przy jednych zatrzymywał się na dłużej, zmieniał kąt ustawienia dłoni, sposób, w jaki trzymali swoje różdżki, a innych omijał bez słowa zadowolony z wyników ćwiczeń.

Po godzinnym treningu, przywrócił klasę do poprzedniego wyglądu. Wszyscy zasiedliśmy z powrotem w naszych ławkach, a Moody na nowo chwycił dziennik i długie, orle pióro, które uprzednio zamoczył w kałamarzu. Oparł się pośladkami o blat biurka Snape'a i zaczął wypisywać oceny. 

- Więc tak… - mruknął pod nosem, oblizując spierzchnięte wargi. – Pan Weasley Powyżej Oczekiwań. Mógłbym ci wstawić Wybitny, ale musisz popracować nad techniką i mniej gadać, zrozumiano?

Ron pokiwał energicznie głową, po czym szturchnął ramieniem Harry’ego, któremu aż okulary zjechały na nos. Brunet poprawił je szybko, szczerząc się do kolegi. Oboje dobrze wiedzieli, że Ron nigdy w całej swojej karierze w Hogwarcie, nie dostał z Eliksirów „P”. To była kompletna nowość, która poprawiła mu humor na cały dzień.

- Neville, Zadowalający – ciągnął dalej Moody, bazgrząc piórem w dzienniku. – Więcej ćwiczeń, drogi chłopcze, więcej ćwiczeń.

- Tak jest, profesorze – odezwał się Gryfon, skacząc z radości na krześle. On również nigdy nie awansował na zajęciach Snape’a, a najwyższa nota, jaką dostał to zaledwie Nędzny.

- Pan Crabbe i pan Goyle również po Zadawalającym, a reszta dostaje same Wybitne.

Klasa zawyła donośnie z radości. Każdy zaczął sobie gratulować i bić brawa. Przez moment zrobiło się głośno, ale Moody postanowił tym akcentem zakończyć zajęcia i kazał nam pamiętać o prawdziwych lekcjach z Obrony, na których wszyscy będą musieli się bardziej wykazać.

- Cieszcie się, frajerzy – zaśmiał się Draco Malfoy, przepychając się przez innych uczniów. Spojrzał na naszą grupkę z wyższością, dłużej zatrzymując spojrzenie na Klarze. – To prawdopodobnie jedyna okazja na Wybitne z Eliksirów w waszym życiu.

- Spieprzaj stąd, Malfoy! – Syknął Ron, wychodząc przed szereg. – Zajmij się swoim nędznym życiem!

- A ty poproś matkę, żeby nie rżnęła się z twoim nędznym ojczulkiem, bo znowu na świat wyjdą kolejne rude kreatury! – Zaśmiał się chłopak.

Ron rzucił się do przodu, ale w porę został przytrzymany przeze mnie i Harry’ego. Mieliśmy spore problemy, żeby go utrzymać, ponieważ w chłopaka wstąpiły jakieś nadnaturalne moce, co było zrozumiane. Malfoy był podłym gnojem dla wszystkich. Nie widział niczego poza czubkiem swojego nosa.

- Co tutaj się dzieje? – Zapytał nagle Moody, podchodząc bliżej. Blondyn przestał się uśmiechać pod nosem i spoważniał, a następnie obrócił się na pięcie i opuścił salę. Pewnie w dalszym ciągu pamiętał zdarzenie, kiedy profesor zamienił go we fretkę.

Wyszliśmy na zewnątrz. Większość zapomniała o nieobecności Snape’a i raczej była z tego faktu niezmiernie zadowolona. Tylko Hermiona mruczała pod nosem, ale nikt jej nie słuchał. No i ja. Zerknęłam na boczny korytarz, który prowadził do komnat Severusa. Stałam tak kilka sekund, bijąc się z myślami, aż w końcu zostałam sprowadzona z powrotem na ziemię przez przyjaciółkę i samego Moody’ego.

- Wszystko w porządku, Alex? – Zagadnął, patrząc na mnie uważnie. – Jesteś jakaś nieswoja.

Zamrugałam kilka razy, patrząc mu prosto w oczy. Czułam się lekko otępiona. Zniknięcie Severusa nie dawało mi spokoju. Przecież on NIGDY nie opuszczał swoich zajęć, a jeżeli miał coś załatwić dla Dumbledore’a, mógł to zrobić poza swoimi godzinami lekcyjnymi.

- Profesorze, miałyśmy wyjątkowo ciężki weekend – odezwała się za mnie Klara, ponieważ ja w dalszym ciągu wyglądałam, jakbym dostała tłuczkiem w głowę.

- Przykro to słyszeć – odparł smutno Moody. Jego magiczne oko w dalszym ciągu nie chciało przestać mnie szpiegować. – Mam rozumieć, że wesele się nie udało?

- Cóż… - Klara podrapała się po głowie. Spojrzała na mnie, oczekując pomocy, ale zdawałam się być nieobecna. – Można powiedzieć, że nie bawiłyśmy się tak, jakbyśmy tego chciały.

- Na szczęście jesteście już w szkole – stwierdził profesor i pogłaskał Klarę po ramieniu. – A Alex jak zwykle potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie. Do zobaczenia więc na obiedzie, a teraz wybaczcie, ale czekają mnie kolejne zajęcia. – Moody postukał się palcem po zegarku, który miał na nadgarstku i ruszył w górę lochów, stukając miarowo swoją laską. Przyjaciółka patrzyła za nim przez chwilę, a następnie potrząsnęła mną lekko.

- Alex, żyjesz?

- Myślisz, że to prawda? – Zagadnęłam, otrząsając się nagle.

- Co?

- To, że Snape załatwia coś dla Dumbledore’a.

- A dlaczego nie? – Wzruszyła ramionami. – Dyrektor jest już starszą osobą. Zapewne dużo nauczycieli pomaga mu, załatwiając za niego różne sprawy.

- Pewnie masz rację – westchnęłam, uśmiechając się do niej. – Swoją drogą, Snape się wkurzy, że Moody postawił nam „W” z jego zajęć.

- Pewnie będzie negocjował te oceny, więc jeszcze się nie cieszę. Czuję, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Kolejna Granger – skomentowałam.

Wyszłyśmy z lochów, kierując się na kolejne zajęcia, którymi miały być Zaklęcia z Flitwickiem. W korytarzu minęliśmy się z szóstym roku Slytherinu. Uczniowie jak zwykle zachowywali się, jakby byli pępkami świata. Rozpychali się na boki i trącali nas specjalnie, śmiejąc się pod nosem. Na szarym końcu szło nasze „nieulubione” rodzeństwo. Sabrina opowiadała żywo o czymś swojemu bratu, a ten słuchał jej z kamienną twarzą, przyciskając jak zwykle notatnik do piersi. Dziewczyna miała na sobie swoje codzienne ciuchy.

- Już z daleka widać, jakie jesteście przygaszone – zaśmiała się, podchodząc bliżej. Samuel chciał nas wyminąć i iść dalej, ale jego siostra odchrząknęła specjalnie, zatrzymując go. Chłopak podniósł głowę, a Sabrina uniosła wysoko brwi. – Nie przywitasz się ze swoją dziewczyną?

- On nie musi tego robić za każdym razem – odezwała się szybko Klara, broniąc Ślizgona.

- Nie musi? – Zdziwiła się Sabrina. – Przecież to twój „chłopak”, czyż nie?

- Tak, ale…

- Ma rację – przerwał szybko Samuel, uśmiechając się na siłę pod nosem. – Mój błąd. Przepraszam Klaro. Nie zauważyłem cię.

- Jasne – prychnęła cicho Sabrina, patrząc uważnie na swojego brata, jak podchodzi do Gryfonki, witając się z nią buziakiem w policzek. Dziewczyna od razu spłonęła rumieńcem, nie wiedząc jak się zachować. Miałam dość tej całej szopki. To było idiotyczne i nikomu niepotrzebne.

- Witaj, Samuelu – odezwała się w końcu Klara. – Jak się dzisiaj czujesz?

- Dobrze. Niestety, będę musiał was przeprosić. Zaraz mamy kolejne zajęcia, nie chcę się na nie spóźnić.

Gdy odszedł, będąc odprowadzonym przez nasze spojrzenia, Sabrina skomentowała pod nosem:

- Pierdolony pozer.

- Czemu tak mówisz? – Spytała Klara, ale Ślizgonka przewróciła oczami, popychając Klarę do przodu.

- Ty też spadaj na zajęcia, bo my mamy z Alex do pogadania, a to nie rozmowa dla dzieci.

- Nie mamy o czym gadać – syknęłam, chcąc ją wyminąć, ale ta chwyciła mnie mocno za rękę, nie pozwalając się ruszyć. – Co znowu?

- No idź już. – Sabrina pogoniła w końcu Klarę, która dała za wygraną i ruszyła wzdłuż korytarza. Ślizgonka poczekała, aż dziewczynie zniknie za rogiem, po czym podeszłyśmy do okna. – Jak się bawiłaś na weselu?

- Serio? – Zdziwiłam się. – Dlatego spóźniam się na lekcje, żebyś ty wiedziała, jak się bawiłam na tej gównianej szopce?

- Merlinie, jaka jesteś bojowa! – Zaśmiała się szczerze. – Ja za bardzo się zjarałam i połowy nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że włamałyśmy się do gabinetu Malfoya, a potem mu obciągałam.

- Co zrobiłaś?! – Rozszerzyłam oczy zszokowana. – Powiedz, że kłamiesz!

- Zgorszyło cię to? Proszę cię, chociaż ty nie udawaj takiej świętej. Zostałaś sama ze Snape’em w gabinecie. Zapewne też robiliście coś nieodpowiedniego.

- Co?! Ty oszalałaś! Nic mnie nie łączy ze Snape’em! – Wbiłam mocno palec w jej klatkę piersiową. – Kiedy ty to w końcu pojmiesz?! Rób sobie co chcesz i pieprz kogo chcesz, ale mnie w to nie mieszaj, jasne?

- Nie udawaj – odparła bez cienia zawahania, udając znużenie.

- Nie mam na to siły dzisiaj – jęknęłam, pocierając skronie. – Mówiłam ci to wiele razy, że nic mnie z nim nie łączy.

Spojrzałam na nią jak na wariatkę, a następnie odeszłam bez słowa. Nie miałam ochoty na wykłócanie się i uświadamianie jej po raz kolejny tego samego. Choćby miała być ostatnią osobą na świecie, nie powiedziałabym jej prawdy.

***

Przez cały dzień obserwowałam stół nauczycielski, ale Severus nie pojawił się na żadnym posiłku. Nie widziałam go również spacerującego po szkole, co czasami mu się zdarzało, kiedy chciał wlepić kilka szlabanów niesfornym uczniom.

Następnego dnia w godzinach popołudniowych miałam odbyć szlaban z profesorem Moodym. Zapukałam więc do jego gabinetu. Chwilę musiałam odczekać, zanim profesor otworzył, ale gdy to zrobił bardzo się zdziwił, że mnie widzi.

- A jednak? Już myślałem, że się wywiniesz z tego jakoś. 

- Nie tym razem - rzuciłam cicho. 

Ostatnim czasy bardzo go zaniedbałam. Chciałam odświeżyć stosunki między nami, ale na drodze jak zwykle stanął Severus. Jego pocałunek wyprowadził mnie z równowagi i zniszczył wszystko, co starałam poukładać sobie w głowie. Nienawidziłam go i kochałam. Pragnęłam i również chciałam zranić. Nie sądziłam, że człowiek może czuć tyle emocji na raz. To naprawdę było przytłaczające. Miałam ochotę wyć do księżyca. Nic nie było tak, jak być powinno. Każdy pieprzony aspekt mojego życia wyglądał jak niedopasowane klocki.

- No dobrze – sapnął w końcu. – Wchodź. Proszę.

Weszłam posłusznie do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Moody od razu zaryglował je zaklęciem i wyciszył pomieszczenie. Zmarszczyłam lekko brwi. Czyżby profesor od razu chciał przejść do zajęć? W dalszym ciągu musiał mieć do mnie żal. Cóż, nie dziwiłam mu się.

- Zacznijmy więc od razu – dodał, odpinając dwa guziki swojej koszuli pod szyją.

Mężczyzna wyglądał na bardzo skupionego. Nawet się nie uśmiechał. Widać, jak bardzo wziął sobie do serca karę, jaką miałam odbyć. Chciał mnie poważnie ukarać za wejście do Zakazanego Lasu i ogólne nieposłuszeństwo.

- Więc jak to było? – Udawał, że się zastanawia, podwijając rękawy. – Jesteś zbyt porywcza i impulsywna?

- Nie uważam tego za coś złego, profesorze – odparłam, wyciągając z podkolanówki różdżkę. Moody zapatrzył się trochę dłużej na moje nogi, po czym przeniósł wzrok na twarz.

- Zależy od sytuacji – wyjaśnił. – Mogłaś zginąć w tym lesie.

- Ale nic się nie stało.

- „Ale… ale…” – mruknął niezadowolony, – Nie zawsze będziesz mogła użyć tego słowa. Musisz nauczyć się myśleć trzeźwo. Czasami zemsta lepiej smakuje na zimno.

- Czasami trzeba działać od razu – odparłam pewna swego. Wyciągnęłam przed siebie różdżkę, obawiając się, że Moody zaatakuje mnie bez ostrzeżenia, ale nic takiego nie nastąpiło. Nauczycie obracał swoją różdżkę między palcami i bacznie mnie obserwował. Co chwilę zwilżał wargi językiem, ale nie wykonał żadnego kroku. Poczułam się skołowana.

- Jak było na weselu, Alex? Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś.

Opuściłam dłoń, unosząc brwi.

- Było do dupy.

- Język… - ostrzegł mnie.

- Przepraszam. Po prostu nie chcę o tym rozmawiać. To był jeden z gorszych dni w moim życiu.

- Aż tak źle?

- Nie miałam nawet okazji porozmawiać z bratem, a ojciec nie chciał mnie słuchać. Czułam się ignorowana przez każdego.

Moody kiwał co chwilę głową na znak, że mnie rozumie, po czym podciął mi nagle nogi zaklęciem. Upadłam twardo na kolana, lekko sobie je zdzierając. Syknęłam przy tym cicho i z żalem spojrzałam na mężczyznę.

- Co to miało być?! – Warknęłam, próbując się podnieść. Podniosłam jedno kolano, wspierając się na nim, ale znowu zostałam potraktowana w ten sam sposób.

- Widzisz… - Profesor odkaszlnął teatralnie. – Wyciągnąłem wcześniej różdżkę i ty także to zrobiłaś. Myślałaś, że cię zaatakuje, bo dałem ci jasno do zrozumienia, że twoje zachowanie sprzed tygodnia było niedopuszczalne. Mogłem tak zrobić, bo jestem niezadowolony z twojego postępowania, ale postanowiłem poczekać. Zająłem Cię rozmową, a następnie uderzyłem. Nawet się tego nie spodziewałaś – uśmiechnął się na koniec kącikiem ust.

- Tak się nie robi! Mogę już wstać? – W dalszym ciągu próbowałam się podnieść, ale mężczyzna musiał użyć jakiegoś dodatkowego czaru, ponieważ czułam się, jakbym miała kolana przyklejone do podłogi.

Moody przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, obracając swoją różdżkę między palcami, aż w końcu postanowił przerwać czar. Wstałam pospiesznie, spoglądając na swoje czerwone nogi. Zdusiłam w ustach kolejne przekleństwo i w ten sam sposób pragnęłam zaatakować nauczyciela. Niestety, nie było mi dane nawet podnieść różdżki, ponieważ Moody z łatwością mnie rozbroił, używając magii niewerbalnej.

- Czyżby lekcja niczego cię nie nauczyła? – Zacmokał z niedowierzaniem. – Doprawdy, Alex?

- To było upokarzające! – Ścisnęłam mocno dłonie w pięści.

- Owszem – przytaknął mężczyzna skinieniem głowy. – Ale powinnaś była odpuścić i zaatakować mnie w najbardziej niespodziewanym momencie, a nie rzucać się od razu. Wiedziałem, że to zrobisz.

- Od dziwnej strony zaczyna pan zajęcia – mruknęłam niezadowolona, rozmasowując kolana.

- Skoro tego chcesz, to może zacznijmy od czegoś prostszego – zaproponował, sięgając po swoją buteleczkę z tajemniczym płynem w środku. Zapatrzyłam się na niego, kiedy przyłożył do ust piersiówkę, po czym szybko odwróciłam wzrok speszona.

To, co z nim robiłam i na co mu pozwoliłam, wydawało się tak odległe, jakby wcale nie miało miejsca. Z jednej strony byłam zła, że dopuściłam go tak blisko siebie, ale z drugiej strony, było w nim coś takiego, co w dalszym ciągu pchało mnie w jego ramiona. Zarzekłam się, że jeżeli Severus nie potraktuje mnie poważnie, to pójdę do innego. Oczywiście, miałam tu na myśli profesora Moody’ego, ale wciąż nie byłam pewna, czy tego właśnie chcę. Nie miałam zamiaru zdradzać Snape’a. Moje słowa nigdy nie miały żadnego odzwierciedlenia. Powiedziałam to tylko dlatego, żeby zranić mężczyznę, ale Snape pozostawał niewzruszony. Jak zawsze.

- Może damy sobie dzisiaj spokój? – Poprosiłam błagalnie. – Profesorze, ja nie czuję się na siłach na dzisiejszy szlaban. Obiecuję, że na następny będę przygotowana.

Moody mruknął pod nosem.

- Coś się stało? – Spytał zaciekawiony. – Czy to zwykłe lenistwo?

- Czuję się źle przez swoją rodzinę i… - zawahałam się – to całe wesele – dokończyłam szybko.

Nauczyciel zmrużył zdrowe oko. Wydawało mi się, że nie uwierzył w bajeczkę, jaką mu zaserwowałam, ale, o dziwo, przystał na moje warunki.

- Pamiętaj tylko, że to szlaban, a nie zwykłe ćwiczenia – przypomniał mi, grożąc żartobliwie palcem. Uśmiechnęłam się do niego lekko i czym prędzej opuściłam gabinet.



***

Na obiedzie znowu zapatrzyłam się na stół nauczycielski. Miejsce Severusa w dalszym ciągu pozostawało puste. Nie sądziłam, żeby sprawa, jaką miał załatwić mężczyzna dla dyrektora trwała tyle czasu. Co mógł robić Severus? Gdzie przebywać? Przecież musiał zatrzymać się gdzieś na noc!?

Zaczynałam powoli wariować. Wzięłam więc potężny oddech, przymykając na moment oczy. W myślach policzyłam do dziesięciu i ponownie podniosłam powieki. Musiałam skierować swoje myśli na inne tory. Obiecałam sobie jak i Severusowi, że to koniec. Nie chciałam więcej cierpieć. Musiałam wziąć się w garść i żyć dalej. Skupiłam się więc na przyjaciółce, która co jakiś czas podnosiła głowę, obserwując sklepienie.

- Co robisz? – Zapytałam zdziwiona, omiatając wzrokiem obszernie zastawiony stół różnymi dobrodziejstwami. Ron zapakował sobie na talerz wszystkie skrzydełka, jakie były w półmisku i niczym ogr zabrał się za ich konsumowanie, rozpryskując mięso na boki. Hermiona patrzyła na niego z obrzydzeniem, ale nie powiedziała ani słowa. Harry siorbał w ciszy zupę, a bliźniacy, którzy siedzieli kilka miejsc dalej, kończyli właśnie swoje puddingi.

Patrzyłam na nich wszystkich, również mając ochotę coś przekąsić, ale ciągły niepokój nie pozwalał mi włożyć niczego do ust. W gardle miałam uciążliwą gulę, która za każdym razem, kiedy nie widziałam Snape’a tam, gdzie powinien być, robiła się coraz większa. Raz jeszcze zerknęłam na przyjaciółkę, kiedy ta ponownie podwinęła głowę.

- Co robisz? – Powtórzyłam, wzdychając cicho.

- Zaraz ma przyjść poczta, a ja mam nadzieję, że mama mi wysłała jakiś list – odparła. – Ojciec miał mi wszystko opowiedzieć, a jak zwykle to olał. Czasami się czuję, jakbym go nie miała.

- Witaj w klubie – burknęłam.

Nagle do wielkiej Sali wpadła chmara sów, opuszczając różne listy i paczki w konkretne miejsca. Nie spodziewałam się, że dostanę coś od ojca lub brata, więc nawet nie próbowałam znaleźć wzrokiem swojej sowy. Za to do Klary rzeczywiście przyszedł list, ale nie był zaadresowany pismem matki, a ojca. Dziewczyna jęknęła głośno, zawiedziona.

- Może w liście ci napisał, co się dzieje z twoją mamą? – Zasugerowałam.

- Tak myślisz? – Zapytała z naiwnością dziecka, mrugając oczami.

- Nie wiem, może. Otwórz, a się dowiesz.

Klara pospiesznie rozerwała białą papeterię, po czym zaczęła czytać na głos treść listu, ale nie na tyle głośno, żeby pozostali ją usłyszeli.

- Witaj Klaro. Przyjęcie było wspaniałe! Mój wspólnik obdarzył mnie szczególnym zaufaniem i postanowił powierzyć mi swój mały biznes w Londynie. Czyż to nie cudowne? W końcu odbijemy się od dna córeczko i wszystko będzie idealne! Ps. Jak dostaniesz jakiś list od matki, to daj mi znać.

Klara skończyła czytać, a następnie zmięła papier w dłoniach i schowała do kieszeni. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak podminowanej jak teraz.

- Tylko tyle?! – Pisnęła ze łzami w oczach. – Marne post scriptum?!

- Nie przejmuj się – poklepałam ją po ramieniu. – Może twoja matka go zostawiła, a on jest zbyt dumny, żeby przyznać, jaki jest żałosny? Pewnie niedługo do ciebie napisze.

- Mam nadzieję, bo zaczynam się martwić.

- Ciągle coś – westchnęłam cicho, załamując się powoli. Od pewnego momentu ciążyło nad nami jakieś fatum. Nie mogłyśmy cieszyć się swoim nastoletnim życiem, jak każdy inny uczeń. Złe rzeczy, jakie na nas spadały, były niczym lawina kłopotów, problemów i tajemnic.

Raz jeszcze zerknęłam na bliźniaków. George również podniósł głowę, a nasze spojrzenia skrzyżowały się ze sobą. Chłopak puścił do mnie oczko i wskazał na wolne miejsce koło siebie. Przeprosiłam więc przyjaciółkę na chwilę, podchodząc do rudzielca. Usiadłam obok niego ciężko.

- Co chcesz? – Spytałam, przypatrując mu się dziwnie.

- Masz – odezwał się, podsuwając mi pod nos pucharek z sokiem dyniowym. – Napij się.

- Nie chce mi się pić, chyba że to z alkoholem.

- Nie dowiesz się, jak nie spróbujesz. – Szturchnął mnie zachęcająco ramieniem. Zmrużyłam oczy, wyczuwając podstęp, ale szczery uśmiech chłopaka odgonił moje dziwne myśli. Chwyciłam naczynie w dłonie, gdy kątem oka spostrzegłam jak pielęgniarka podchodzi do Dumbledore’a i szepcze mu coś na ucho. Nagle coś mnie tknęło. Odłożyłam szybko pucharek, wylewając nieznaczną ilość soku na swoją rękę.

- Co się stało?! – Zapytał nagle przejęty chłopak. Wpatrywał się w moją mokrą rękę, jakbym zrobiła sobie krzywdę. Wytarłam ją szybko o skraj spódnicy.

- Musisz mi pomóc…



***

Pożyczyłam od George’a to dziwne pudełeczko, które zdołało otworzyć schowek Snape’a i czym prędzej udałam się do lochów. Wiedziałam, że zachowuję się irracjonalnie, ale pielęgniarka wzbudziła we mnie pewnego rodzaju niepokój. Musiałam sprawdzić prywatne kwatery Severusa, żeby mieć pewność, że mężczyzna jest cały i zdrowy. I rzeczywiście wykonuje polecenia Dumbledore’a.

Prześliznęłam się przez puste korytarze i stanęłam pod gabinetem, wyciągając z kieszeni pakunek. Zanim jednak go otworzyłam, postanowiłam zapukać. Nie chciałam wyjść na wariatkę i włamywać się do jego gabinetu jak jakiś intruz.

Przez chwilę stałam grzecznie, czekając na cokolwiek, ale nawet nie dosłyszałam szmerów dochodzących ze środka. Niczego. Otworzyłam więc pudełko i przytknęłam do dziurki od klucza. Mały stworek pomachał mi na dzień dobry i czmychnął do środka, grzebiąc wewnątrz na prawo i lewo. Nachyliłam się nieco, chcąc zobaczyć co on tam wyprawia, ale po chwili usłyszałam brzdęk jakiejś sprężynki, a następnie żyjątko wyskoczyło z powrotem, chowając się na nowo w pudełku.

Przez chwilę stałam w ciszy, denerwując się sięgnąć po klamkę, ale koniec końców, postanowiłam za nią chwycić. Drzwi otworzyły się. Wewnątrz paliły się świece oraz kominek. Weszłam szybko do środka, zamykając za sobą drzwi i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Wszystko wyglądało tak, jakby mężczyzna był obecny w swoich kwaterach, ale nie pojawiał się na posiłkach, na zajęciach i nie odpowiadał na pukania. Rozejrzałam się po gabinecie, natrafiając wzrokiem na szklaną gablotkę, która była otwarta. Koło niej na podłodze leżała masa rozbitych flakoników i duża kolorowa plama po eliksirach, która powoli zasychała. Tuż obok na ścianie zauważyłam ślady krwi.

Pisnęłam cicho, sięgając szybko po różdżkę. Ktoś musiał włamać się do jego gabinetu! Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Cała się trzęsłam, ale musiałam wziąć się w garść. Jeżeli Severus leżał gdzieś nieprzytomny, najważniejszym było zachować zimną krew i działać rozsądnie. Przeszłam przez kolejne pomieszczenie, ale bawialnia wyglądała normalnie. Zero oznak włamania. Zerknęłam więc na drzwi od sypialni i niepewnie ruszyłam w ich kierunku z duszą na ramieniu.

W sypialni tliło się przyciemnione światło, a w kominku palił ogień. W powietrzu unosił się ziołowy zapach, a w łóżku leżał Severus. Zamarłam.

Przez chwilę wydawało mi się, że tkwię w jakimś równoległym świecie. Że to wcale nie miało miejsca. Czułam się tak, jakbym patrzyła na to wszystko z boku. Severus. Mój Severus. Leżał w swoim łóżku przykryty do połowy kołdrą. Miał na sobie satynową, czarną górę od piżamy rozsuniętą na boki. Na podbrzuszu widniały fioletowe siniaki, a klatka piersiowa mężczyzny owinięta była mocno bandażem, tak samo jak lewa dłoń, która spoczywała spokojnie na temblaku. Mężczyzna spał, ale twarz miał w dalszym ciągu napiętą, a brwi ściągnięte. Jego oblicze kontrastowało z tym, co widziałam. Jakby jego umysł w dalszym ciągu walczył z bólem, który był niemalże namacalny. Severus wyglądał tak krucho i mizernie. Zupełnie inny obraz człowieka, którego znałam na co dzień; silnego, pewnego siebie.

Różdżka wypadła mi z ręki i potoczyła się pod fotel, a ja zachwiałam się niebezpiecznie, tracąc równowagę. Oparłam się więc o ścianę, wpatrując się w miłość swojego życia, która wyglądała, jakby miała zaraz zejść z tego świata.

- Nie… - jęknęłam płaczliwie i czym prędzej oderwałam się od ściany, podchodząc bliżej.

Sięgnęłam niepewnie do jego zdrowej ręki, która leżała na materacu i pogłaskałam ją pieszczotliwie, a następnie klęknęłam przy jego łóżku, opierając policzek o jego ciepłą dłoń. Nie mogłam uwierzyć, że on tu leżał cały poobijany i posiniaczony, a nam wciskano bajkę, że wykonuje jakieś zadanie dla Dumbledore’a. Gdyby nie to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi od wczoraj. Przeczucie, że z Severusem dzieje się coś niedobrego, to dalej żyłabym w niewiedzy i prawdopodobnie nigdy nie dowiedziała się, dlaczego Snape był nieobecny.

Nawet nie wiem, ile tak przeleżałam. Głowa zaczynała mi pulsować od płaczu, a gdy ją podniosłam, ujrzałam mroczne spojrzenie wbite w siebie. Przełknęłam cicho ślinę.

- Przepraszam, ale….

- Co. Tu. Robisz? – Wycedził przez ściśnięte zęby, przerywając mi. Wyswobodził dłoń spod mojego dotyku i wsparł się na łokciu. – Jak się tu dostałaś?

- Nie pojawiałeś się na zajęciach i posiłkach – szepnęłam, zalewając się łzami. – Kto ci to zrobił?! Nie daruję nikomu, kto cię skrzywdził, rozumiesz?!

Snape był zły. Pomiędzy krzywieniami z bólu, zauważyłam również jak jego oczy ciskały gromami. Próbował usiąść wyprostowany, ale ledwo dawał radę w pozycji półsiedzącej. Wstałam więc szybko z klęczek chcąc mu pomóc, ale nawet nie mogłam go dotknąć.

- Zostaw mnie! – Warknął rozwścieczony. – Zapytam raz jeszcze, jak się tu, do cholery, dostałaś?! Niemożliwe, żebyś użyła prostego zaklęcia otwierającego!

- Przestań, to nie jest ważne! – Jęknęłam. – Severusie, martwię się o ciebie. Wydobrzejesz, prawda? Powiedz, że nic ci nie będzie.

Mężczyzna patrzył na mnie przez chwilę i westchnął głośno, przykładając palce do nasady nosa. Przez moment zastygł w jednej pozycji, ale w końcu się opamiętał i opuścił rękę.

- Jesteś niemożliwa – mruknął oschle. Zauważyłam jak sięgnął ręką pod koc, wyciągając na wierzch różdżkę.

- Co chcesz zrobić? – Spytałam zaniepokojona.

- Próbowałem wszystkiego, żeby cię do siebie zniechęcić, a ty dalej swoje. Na dodatek, jesteś niewiarygodna dla samej siebie. Dwa dni temu zapewniałaś mnie, że dasz mi spokój, a dzisiaj włamujesz się do mojej sypialni i zachowujesz jak pieprzona żona.

- Bo mi zależy na tobie! – Krzyknęłam. – Nie rozumiesz? Jak mam przejść obojętnie, kiedy tu leżysz cały posiniaczony i poturbowany!

- Dość – zagrzmiał podniesionym głosem, wyciągając przed siebie różdżkę. Ręka mu drżała, kiedy celował nią we mnie. Byłam przekonana, że to przez obrażenia, jakich doznał, ale nie miałam pojęcia, że kryło się w tym również co innego. Coś, co Severus ukrywał nawet przed samym sobą. – Nie chciałem tego robić, ale to jedyne wyjście.

- Co ty wyprawiasz?! – Zrobiłam krok do tyłu, patrząc mu prosto w oczy. – Chyba nie chcesz…

- Legilimens.

Blask jasnego światła uderzył mnie prosto w głowę. Snape wtargnął do niej z łatwością, przeczesując moje wspomnienia, szukając tych, które miały z nim związek i zaczął je zmieniać w dogodny dla siebie sposób. Szlabany z nim okazały się zwykłymi karami, podczas których musiałam myć kociołki i ścierać zaschnięte breje z den. Wszystkie inne momenty, które spędzaliśmy razem również zostały zmodyfikowane. Każda intymna chwila, spojrzenie, gest. Mężczyzna powoli przestawał być dla mnie kimś ważnym, a stawał się być na nowo znienawidzonym dupkiem od eliksirów. Czułam, jak po policzkach spływają mi gorzkie łzy bezsilności. Nie chciałam go tracić w żaden sposób, a już na pewno nie w taki.

- Proszę… - Udało mi się jeszcze wypowiedzieć to jedno słowo, zanim…

- Drętwota – usłyszałam z daleka, po czym wszystko się rozmyło.

***



Obudziłam się w bibliotece z głową w podręczniku od Transmutacji. Głowa bolała mnie niemiłosiernie, w uszach szumiało. Czułam się tak, jakbym była na kacu, a przecież nic nie piłam. Albo nie pamiętałam, że to robiłam.

Podniosłam się do siadu, wpatrując się pustym wzrokiem w książkę. Wkuwanie do późnych godzin nocnych zdecydowanie nie wychodziło mi na dobre. Być może dlatego czułam się tak okropnie. Przyswajanie na raz, dużej ilości niezbędnych informacji, mogło spowodować to dziwne brzęczenie w mojej głowie. Szkoda tylko, że nie pamiętałam, czego się uczyłam.

Odłożyłam podręcznik na swoje miejsce i czym prędzej wyszłam z pomieszczenia. Korytarze wydawały się opustoszałe, ale z daleka słyszałam różne rozmowy i szepty. Być może była to godzina kolacji? Nie miałam pojęcia, ile spałam. Wszystko rozmywało się w jedną, bezkształtną plamę. Chwyciłam się za skronie, próbując je rozmasować, gdy nagle usłyszałam znajomy głos ze schodów.

- Dalej nie w humorze? – Spytała Sabrina, siedząc na półpiętrze z twarzą Lucjana przylepioną do klatki piersiowej. Dziewczyna zaciągała się skrętem, a Ślizgon wyglądał, jakby znajdował się w siódmym niebie. Miał błogi wyraz twarzy, przymknięte oczy.

- Daj mi spokój – warknęłam, nie mogąc uporać się z tym cholernym bólem głowy.

- Nie dokończyłyśmy naszej rozmowy – kontynuowała. – Tej z rana.

- Gdybym ja jeszcze pamiętała, o czym rozmawiałyśmy – westchnęłam, podchodząc bliżej. – Serio zrobiłaś z niego swoją podwładną dziwkę – dodałam, krzywiąc się na widok Lucjana. Doprawdy, jak można było tak nisko upaść i to dla kogo? Dla popieprzonej Sabriny Pyrites?

- Wypraszam sobie – mruknął rozanielony brunet. – Na wiele jej pozwalam, ale też bez przesady – otworzył oczy, patrząc na mnie z rozbrajającym uśmiechem. – Tobie też bym pozwolił na wiele, ale się zawzięłaś.

- Bo Alex ma podobny typ do mojego – zachichotała Sabrina, puszczając mi oczko. – Więc, opowiesz w końcu, co robiłaś ze Snape’em?

- Z kim? Co robiłam? Ale, że kiedy?

- Ze Snape’em? – Zapytał nagle Lucjan, podnosząc w końcu głowę z piersi swojej dziewczyny.

- Co? – Zmarszczyłam czoło. – O czym ty, do cholery, mówisz? Jaki Snape? – Skrzywiłam się.

-Nie udawaj – prychnęła, po czym spojrzała znacząco na Ślizgona. – Dasz nam chwilę?

- Mam już dość sekretów! – Oburzył się. – Ciągle jestem pomijany, a jeżeli chodzi o Alex i Snape’a, to kilka miesięcy temu, Draco sam ją o to podejrzewał, że mu daje dupy. Żadna nowość. Tyle, że wtedy Alex się wszystkiego wyparła, a teraz niby jest inaczej?

- Co wy gadacie do mnie?! – Zdenerwowałam się nie na żarty. – Pojebało was?! Kto rozpowiada takie ploty, że ja i ten… - wzdrygnęłam się na samo wspomnienie mężczyzny – zwariowaliście do reszty!

Sabrina patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, aż w końcu odpuściła temat. Pociągnęła Lucjana za krawat, a chłopak ponownie położył wygodnie głowę na jej piersi. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, głaszcząc go po głowie, jakby był jej prywatnym zwierzątkiem.

- Jesteście popaprani – dodałam, pokazując im środkowy palec, po czym postanowiłam wrócić do wieży. Nie mogłam uwierzyć, że po szkole chodziły pogłoski, że niby ja i Snape mieliśmy coś ze sobą robić. Na jakiej podstawie, w ogóle, tak stwierdzono?! To, że miałam z nim kilka pieprzonych szlabanów, nie oznaczało, że od razu łączy nas coś więcej! Przecież ten pieprzony dupek nie był nawet w moim typie!

Przechodząc przez dziurę w portrecie, usłyszałam znajome głosy. Już wiedziałam, że nie będzie mi dane pobyć samej w pomieszczeniu przy ciepłym kominku.

Na sofie siedziała Klara z książką w ręce, a obok niej George i Fred z Angeliną. Harry z Ronem leżeli na brzuchach przy ogniu, grając w szachy, a Hermiona odrabiała zadania domowe w fotelu. George, gdy tylko mnie zobaczył, opuścił na chwilę towarzystwo, podchodząc do mnie.

- Masz Alfreda?

- Słucham? – Zdziwiłam się. – Czemu dzisiaj wszyscy zadają mi absurdalne pytania? To jakiś międzynarodowy dzień takich pytań?

- Co? O czym ty mówisz?

- A ty?

- Popołudniu pożyczyłem ci „łamacza zamków”. Nazywam go Alfred, bo to małe żyjątko. Dość pomocne, a trzeba być człowiekiem i mieć uczucia, rozumiesz?

- Nie – odparłam zgodnie z prawdą, po czym zaczęłam przeszukiwać kieszenie, ale oprócz różdżki w podkolanówce, nie posiadałam nic innego. – Ja nawet nie wiem, po co mi to było.

- Też nie wiem – wzruszył ramionami. – Nie chciałaś powiedzieć. Wzięłaś to tylko i uciekłaś z wielkiej Sali. – Nie mów, że zgubiłaś – jęknął na koniec, patrząc na mnie uważnie.

- Przepraszam, ale ja nawet nie wiem, gdzie mogłabym to zgubić. Byłam w bibliotece, ale raczej już wtedy nie miałam tego przy sobie.

- Kurde… - Chłopak podrapał się po głowie, zerkając na chwilę przez ramię na swojego brata. – To było w fazie testów, ale dawało radę. Ponowne wyhodowanie Alfreda zajmie nam trochę czasu.

- Serio, przepraszam cię. Jak mogę ci to wynagrodzić? Nie chcę, żebyś był na mnie wkurzony.

- Co proszę? – Zdziwił się, otwierając szeroko oczy. – Chcesz mi to wynagrodzić? A gdzie zbluzganie mnie i zwyzywanie od idiotów, jak zwykle to robiłaś?

- Pożyczyłam coś twojego i zgubiłam, więc chcę ci to jakoś wynagrodzić. To takie dziwne?

George zastanowił się przez moment, po czym kazał mi podejść do reszty i poczekać na niego. Sam w tym czasie wszedł szybko po schodach prowadzących do męskiego dormitorium.

- Gdzie byłaś? – Spytała nagle Klara, kiedy usiadłam obok niej na kanapie. – Wiesz, że opuściłaś wieczorne zajęcia?

- Uczyłam się transmutacji w bibliotece – odparłam zgodnie z prawdą. Powiedziałam to tak szczerze i pewnie, że przyjaciółka spojrzała z uznaniem, nie zadając więcej pytań.

- Ej, Alex, jeżeli zamierzasz znowu kręcić z George’em, to tak łatwo na to nie pozwolę, jasne? – Odezwał się nagle Fred, grzebiąc w swojej torbie.

- Słucham? Co jest z wami wszystkim dzisiaj?! – Warknęłam. – Nie kręcę z nim. Już dawno temu wyjaśniliśmy sobie, co jest między nami i nie pozwalam mu myśleć inaczej, rozumiesz?

Rudzielec wyciągnął w końcu białego, okrągłego cukierka i przysunął mi go pod nos na otwartej dłoni. Klara wychyliła się nieco do przodu, chcąc zobaczyć, co takiego kombinuje bliźniak i zbladła.

- Chyba nie chcesz jej tego dać?! – Zdenerwowała się. – To nielegalne.

- Wyluzuj – syknął na nią. Angelina uśmiechała się pod nosem, a reszta w dalszym ciągu zajęta była sobą. – Jeżeli na serio chcesz być ponownie w naszej paczce i mamy ci zaufać w stu procentach, to musisz to wziąć do buzi.

- Co to jest? – Spytałam zaciekawiona, biorąc do ręki kulkę.

- Cukierek prawdy – wyjaśnił z dumą w głosie. – Zjesz go i powiesz wszystko, o co cię spytamy. Jeżeli nie masz żadnych sekretów przed nami, to nie zawahasz się, prawda?

- Aż tak mi nie ufacie?

- Ciężko zaufać komuś, kto cały czas się wymyka, nie mówi prawdy i kłamie – odpowiedział.

- Na przykład z tym Bułgarem – dodała, jakby od niechcenia, Hermiona, nie odrywając nawet pióra od pergaminu. Czyli jednak przysłuchiwała się wszystkiemu.

- Nie musisz tego brać! – Powiedziała twardo przyjaciółka, chwytając mnie za ramię. – Nic im nie musisz udowadniać. Jeżeli masz swoje tajemnice, to ja to szanuję. Każdy coś ukrywa przed innymi.

- Tobie też mam to włożyć do ust, żebyś wyjawiła swoje sekrety? – Zaśmiał się chłopak, ale Angelina zrugała go spojrzeniem, więc od razu się uspokoił. – Alex, to jak?

- Zależy, co chcesz wiedzieć – zastanowiłam się. – Nie mam ochoty mówić ci o wszystkim. Tak, jak wspomniała Klara, każdy z nas ma tutaj coś do ukrycia i nie chciałby, żeby reszta o tym wiedziała.

- Zapytam cię tylko o George’a i Bułgara. Słowo – zarzekł się.

- To ci mogę powiedzieć bez takich specyfików.

- Wolę mieć pewność.

- Jak w ogóle możesz wymuszać na kimś prawdę za sprawą takiego wynalazku?! – Oburzyła się Klara. – Ze mną było to samo. To podłe, wiesz?!

- Przynajmniej wiem, na czym stoję.

- Dobra. Zrobię to – postanowiłam, po czym bez zbędnych pytań włożyłam do ust cukierek. Był bardzo słodki i szybko się rozpuszczał.

Wszyscy nagle przestali zajmować się swoimi sprawami, podnosząc głowy i patrząc na mnie wyczekująco. Nawet Klara przez chwilę zapomniała jak się oddycha.

- Nie wierzę, że to zrobiła! – Zaśmiała się podle Angelina, pukając palcem po czole. – Wariatka! Przez tyle miesięcy nas zwodziła, a teraz co?

- Nie zwodziłam was w niczym – odparłam spokojnie, czekając aż Fred zapyta w końcu o to, co chciał.

Rudzielec również musiał być w szoku i nie spodziewał się, że z taką łatwością namówi mnie za zjedzenie jego wynalazku. W końcu jednak się opamiętał, odkaszlnął i zadał pierwsze pytanie:

- Dlaczego olałaś George’a?

- Nie! – Krzyknęła nagle Klara, rzucając się na mnie. Zakneblowała mi usta ręką, ale odciągnęłam jej dłoń od twarzy.

- Chcesz mnie upokorzyć? – Zapytałam rudzielca wściekła. – Proszę bardzo.

- Alex, nie mów! Fred! Nie masz prawa! – Niemal widziałam łzy w jej oczach.

- Spokojnie. To było dawno. Nie mam z tym już problemów. Nie olałam George’a. Miałam się z nim spotkać, ale zostałam napadnięta przez Flinta. Gdyby nie profesor Moody, prawdopodobnie ten pojeb by mnie zgwałcił.

Zapadła cisza. Nawet Hermiona nie wtrąciła żadnego komentarza. Patrzyła na mnie zszokowana z lekko otwartymi ustami.

- Masz, co chciałeś! – Warknęła Klara na chłopaka. – I jak się z tym teraz czujesz?

- George o tym wie – dodałam, wzruszając ramionami. – Ale było już za późno na zejście się.

- Spotykałaś się z Bułgarem? – Zadał kolejne pytanie, chociaż widziałam, że po moim wyznaniu, nie miał już ochoty na dalsze bawienie się w detektywa.

- Tak.

- To niemożliwe – szepnęła Hermiona, czując się nieswojo, że została wciągnięta w cały ten cyrk. – Żaden z nich nigdy z tobą nie chodził.

- Bo nie chodziliśmy ze sobą, tylko się spotkaliśmy kilka razy na seks. Nawet nie wiem, jak się nazywał. To było krótkie i zakończyło się moim złamanym sercem. – Poczułam łzy na policzkach, ale szybko wytarłam je wierzchem dłoni. Nie wiedzieć czemu, ale poczułam nagle olbrzymią pustkę w sercu. – Możemy to zakończyć już?

Fred patrzył na mnie przez chwilę, przełykając ciężko ślinę, aż w końcu sięgnął po piwo.

- Napij się. Jak usuniesz smak cukierka z ust, to przestanie działać – wyjaśnił. Sięgnęłam po butelkę, upijając trochę alkoholu.

- Macie, czego chcieliście – powiedziałam w końcu, wzdychając głęboko. – Nigdy was nie okłamywałam.

W pokoju panowała grobowa cisza. Harry z Ronem nie wiedzieli jak się zachować, więc wstali szybko z dywanu, poklepali mnie po ramieniu i czym prędzej ulotnili się do dormitorium. Na schodach minęli się z uradowanym George’em. Bliźniak od razu wyczuł, że coś jest nie tak, więc czym prędzej pokonał dystans kilku stopni, podchodząc do nas.

- Co się dzieje? – Zapytał poważnie.

- Twój brat podał Alex „kulkę prawdy” – burknęła Klara, zakładając ręce na piersi.

- Co zrobiłeś? – George nie dowierzał w to, co słyszy. – Czemu jej to podałeś, stary?

- Żeby nas więcej nie robiła w balona – odparł drugi rudzielec, podnosząc się do brata. – Nie udawaj moralnego teraz. Sam chciałeś jej to podać, ale nigdy nie miałeś jaj na to!

George przeklął pod nosem, chwycił brata za ramię i siłą zaciągnął w ciemny kąt pokoju. Bliźniacy zaczęli się wykłócać między sobą, doszło nawet do lekkich przepychanek, ale bez większych szkód.

- Merlinie, mam dość – jęknęła nagle Angela, również się podnosząc. – Idę spać. Możecie mu to przekazać, jak skończy się wykłócać ze swoją kopią?

- Ja też idę – zawtórowała jej Hermiona. – Alex…

- Nie – warknęłam. – Żadnej jebanej litości, Granger.

Gryfonka wzniosła oczy do nieba, ale bez słowa udała się do sypialni razem ze swoją starszą koleżanką. W pokoju wspólnym zostałyśmy tylko my i kłócący się bliźniacy.

- Jak się czujesz? – Spytała cicho przyjaciółka, przytulając mnie do siebie.

- Normalnie. Chcieli prawdy, to ją dostali. Może teraz będzie tak, jak kiedyś.

- Masz na myśli czasy, kiedy siedziałaś z nimi w łazience Prefektów? – Zawstydziła się dziewczyna.

- Mam na myśli czasy, kiedy byliśmy najlepszymi kumplami, nic poza tym. Związki komplikują życie, nawet te udawane – spojrzałam znacząco na przyjaciółkę. – Nie warto się w nie pakować…





niedziela, 17 stycznia 2021

121. Oczami "Moody'ego" 2

Pociąg odjechał ze stacji. Profesor „Moody” pomachał Klarze na pożegnanie, a później chwilę jeszcze stał w miejscu, jakby chciał się upewnić, że pojazd nagle nie zawróci. Wkrótce został na peronie sam jeden. Mechaniczne oko powolutku zakręciło się wokół własnej osi, rozglądając dookoła. Gdy był pewien, że nikt nie patrzy, spojrzał na swoją dłoń i ostrożnie rozprostował palce. W ręce trzymał pojedynczy, długi włos koloru blond. Tuż przed wsadzeniem swojej uczennicy do przedziału, udał, że ściąga paproch z jej swetra. Z początku ten nieprzemyślany, niewinny gest nie miał drugiego dna. Teraz jednak, gdy mężczyzna miał włos Klary przy sobie, przez myśl przeszło mu kilka ciekawych opcji. W końcu ostatnie dni były wymagające... czemu więc sobie tego nie odbić? Czemu nie wykorzystać czegoś, co samo wpadło w jego ręce?

Mężczyzna bez wahania wyciągnął bawełnianą chusteczkę i ukrył w niej zdobycz. Schował zawiniątko w kieszeni i nie marnując więcej czasu, ruszył do swojej kryjówki w Hogsmeade. Jak zawsze nieco kluczył między budynkami, upewniając się, że nikt go nie śledzi. Kiedy zaś wtargnął do opuszczonego domu, przeszukał wszystkie pomieszczenia. Dopiero gdy był pewien, że jest zupełnie sam, usiadł w głębokim fotelu, niecierpliwie czekając, aż moc eliksiru osłabnie.

Podejrzewał, że teraz sytuacja nieco się uspokoi. Harry poradził sobie śpiewająco. Do przygotowania ostatniego zadania miał jeszcze sporo czasu. Wkrótce wszystko się rozstrzygnie. W tej chwili nikt nie zagrażał chłopcu. Tego kretyna Flinta dawno nie było na terenie szkoły, a pozostali śmierciożercy mieli nakaz, by trzymać się z daleka. Do tego młodzi Pyritesi mieli być dziś u Malfoyów, tak samo jak Klara i Alex. Trudno byłoby znaleźć dogodniejszy moment na wizytę u Mrocznego Pana. Nic przecież nie mogło się spieprzyć, prawda?

„Moody” poruszył barkami, chcąc się odprężyć. Rozsiadł się wygodniej w fotelu, przymknął powieki i wrócił myślami do tej wspaniałej chwili, gdy na mapie huncwotów dostrzegł ślady podpisane nazwiskiem własnego ojca. Na całe szczęście, w porę dostał ostrzeżenie od Lorda Voldemorta. Stary Bartemiusz Crouch wyrwał się spod klątwy imperiusa i zbiegł z domu, który miesiącami pozostawał jego więzieniem. W pewnym sensie „Moody” poczuł dumę, że staruszek nie poddał się klątwie całkowicie. Widocznie obaj mieli to we krwi. „Jednak na coś się przydałeś” – pomyślał. Nie mogło to jednak ugasić jego nienawiści.

Blisko trzy tygodnie chodził jak na szpilkach i przy każdej możliwej okazji zaglądał na ten zmyślny świstek papieru. Choć wiele zależało od tego, jak szybko i sprawnie podoła zadaniu, dla niego był to moment pełen dzikiej ekscytacji. Teraz czuł jej echo. Uśmiechnął się kącikiem ust, wspominając zrezygnowaną, pełną rozpaczy twarz swojego przeklętego stwórcy. Jeśli stary myślał, że Barty się nad nim ulituje, był głupi. Nie było w „Moody’m” ni krzty sentymentu. Od lat życzył ojcu śmierci. Wyobrażał sobie tę chwile na tysiące sposobów, a jednak rzeczywistość i tak okazała się inna. Nigdy nie sądził, że zabije go w takich okolicznościach. Że nie będzie miał szansy się tym napawać dostatecznie długo. Że będzie to zabójstwo ciche, niemal bez śladu. I że na miejscu zbrodni będzie też ona... Klara.

Krumem się nie przejmował, mógł go z łatwością zabić, choć niepotrzebnie skomplikowałoby to sprawę i postawiło wszystkich w gotowości. Lepiej byłoby go wrobić. Wykorzystać jak marionetkę. Taki od początku miał plan, tym bardziej, że łatwo było zrzucić na niego winę. Z Klarą miał jednak pewien problem. W tym jednym momencie, gdy spod peleryny niewidki obserwował ją i seniora, zawahał się. Zamiast ogłuszyć oboje, stał i patrzył, jak stary Crouch się miota. Ta decyzja mogła zaważyć na jego zwycięstwie. Był wkurwiony na siebie. Gdyby ojcu udało się z imperiusem, gdyby Klara przeniosła wieści do Dumbledore’a, byłby skończony i tutaj i w oczach Lorda Voldemorta. W tej jednej chwili mógł stracić wszystko, na co tak ciężko pracował. Równie dobrze mógłby przestać istnieć.

„Moody” zacisnął palce na obitych podłokietnikach. Przypomniał sobie, jak tamtego dnia, zacisnął palce na tej chudej, dziewczęcej szyi. Był gotów ją zabić. Dla swego Pana. Dla dobra sprawy. Dla zwycięstwa. Był gotów, ale tak naprawdę... tego nie chciał.

Teraz czuł w końcu, że eliksir wielosokowy traci moc. Jego skóra wiotczała, mięśnie drgały niekontrolowanie. Zazgrzytał zębami i pospiesznie zerwał opaskę z mechanicznym okiem. Ścisnął je w dłoni tak mocno, że gdyby nie było magiczne, zapewne pękłoby pod jego naciskiem. Nozdrza chodziły mu, gdy z głośnym świstem wciągał przez nie powietrze. Targnął się jeszcze kilka razy, a potem gwałtownie pochylił do przodu, dysząc ciężko. W swoim własnym ciele czuł się znowu dziwnie. Nie czekał aż się przyzwyczai. Mocno przytrzymał się fotela i wstał. Poruszył głową na boki, by rozluźnić napięte mięśnie. Rękawem przetarł spoconą od wysiłku twarz, a później pewnym krokiem skierował się do szafy, po swoje prywatne ubrania.



***



Procedura wyglądała jak zawsze. Świstoklikiem przenosił się na cmentarz nieopodal domu rodzinnego Toma Riddle, a później wystukiwał hasło i czekał, aż Peter otworzy mu drzwi. Oko prawdziwego profesora znowu spoczywało w kieszeni, pozwalając mu faktycznie obserwować to, co miał za plecami. Wioska wyglądała jednak na opustoszałą, jakby wszyscy na świecie dawno zapomnieli o tym miejscu.

– Przyjemna okolica – skomentował Barty Crouch, pospiesznie wymijając Petera w drzwiach. Nie było wcale zimno, ale i tak odruchowo postawił kołnierz swojej czarnej, skórzanej kurtki.

– Prawda? – Peter zaryglował drzwi i powiedział z dumą. – Trochę zajęło pozbywanie się wszystkich sąsiadów, ale nasz drogi Pan bardzo ceni sobie nawet tak nic nie znaczące trupy. Z każdą ofiarą jego moc rośnie.

– Skoro tak, powinniśmy podarować mu coś specjalnego. Kogoś specjalnego. – Barty otworzył szerzej oczy i oblizał się podekscytowany. – Może któregoś z tych niewiernych? Lista jest długa. Mógłbym przytargać tu jednego za drugim. Tylko kogo najpierw? Malfoy’a? Yaxley’a? Karkarow’a?...

– Zbyt duże ryzyko – Peter zgasił jego zapał. – Zdrajcy mogliby nam zaszkodzić. Mroczny Pan sam ich wezwie, gdy będzie miał na to ochotę. Na razie działamy według planu.

Crouch syknął niezadowolony. Gwałtownie obrócił się w stronę schodów, a później wspiął na piętro, od razu kierując do pokoju, w którym przebywał Lord Voldemort. Gdy pozwolono mu wejść, tak jak poprzednio przyklęknął przy jego fotelu, pokornie pochylając głowę. Peter wszedł za nim, zatrzymując się blisko wyjścia i obserwując wszystko z daleka.

– Jakie wieści niesiesz, mój sługo? – zapytał Lord Voldemort zachrypłym głosem.

– Dobre, mój Panie – zadowolony Crouch wyszczerzył zęby. – Najlepsze. Potter przebrnął przez drugie zadanie turnieju. Teraz już nie ma opcji, żeby to zawalił. Poproszono mnie o pomoc przy trzecim zadaniu. To ma być labirynt. Zmodyfikuję go tak, żeby opóźnić pozostałych uczestników. Tym sposobem, to Harry dotrze jako pierwszy do pucharu, ale puchar, zgodnie z Twoim planem...

– ...przeniesie go do nas – skończył za niego Mroczny Pan i zaśmiał się złowieszczo. – O tak. Pieprzony Harry Potter już niedługo stanie ze mną twarzą w twarz! Tym razem jednak nie będzie jego jebanej matki. Nikt ani nic nie stanie pomiędzy nami. Odbiorę to, co mi się należy. Odzyskam moje ciało, a później... – Lord Voldemort rozkaszlał się.

Barty zesztywniał. Peter szybko skoczył w stronę fotela, ale Mroczny Pan dał mu znak, by się nie zbliżał. Mężczyzna niepewnie wycofał się pod drzwi. Oddech Lorda Voldemorta był świszczący.

– ...później skończę swoje dawne dzieło... – dokończył Mroczny Pan.

– Warto czekać, na ten dzień – szepnął Barty, od razu skupiając myśli na tym, co będzie. – Razem oczyścimy ten świat z plugastwa. Będę u Twojego boku już zawsze. Będę Ci służył. Do samego końca.

– Nie spodziewałem się innej odpowiedzi.

Na moment zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskaniem płonącego w kominku drewna. Barty Crouch odważył się podnieść wzrok. Mroczny Pan wciąż wyglądał mizernie, choć Barty nigdy nie przyznałby tego na głos. Nie uważał jego obecnego stanu za słabość. Wręcz przeciwnie. Ten oto człowiek sprzeciwił się śmierci i wbrew wszystkiemu wciąż istniał. A póki istniał, miał szansę zrealizować swój plan na ułożenie świata po swojemu. Barty Crouch znał swoje miejsce w tym nowym, wspaniałym świecie i pragnął do niego przynależeć. To chwilowe zawieszenie... ten okres przejściowy, miał w sobie coś wspaniałego. W końcu był wybrany. Tylko on i Peter znali kryjówkę Lorda Voldemorta. Czyż nie był więc doceniany przez swojego Pana? Tym bardziej wkurwiało go, że przez jeden głupi moment, mógł to wszystko zaprzepaścić. Mimowolnie zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie. Miał ochotę prosić o karę dla siebie. Z drugiej strony bał się, że utraci wtedy łaskę swego Pana. Ostatecznie milczał więc, a mięśnie jego twarzy drżały niespokojnie.

– A co z Twoim staruszkiem? – zagaił Peter. – Pojawił się, tak jak się spodziewaliśmy?

– Nie inaczej. – Barty łypnął w stronę czarodzieja. – Spuszczając go z oczu, postawiłeś mnie w dziwnej sytuacji. Mógł zagrozić naszej misji.

– Nie mogę się roztroić. – Peter rozłożył ręce. – Stary Crouch nie wiedział o nas. Mógł jedynie donieść na Ciebie i na to, że spiskujesz. Sam rozumiesz, Ciebie można zastąpić, a mnie i Lorda Voldemorta już nie.

Crouch spojrzał groźnie, jakby chciał rzucić się tamtemu do gardła.

– Ciebie też można zastąpić, Peter – syknął i niczym wąż smagnął językiem powietrze. – Z łatwością podołałbym Twoim zadaniom. Może chcesz się zamienić, hm? Mataczyć w turnieju, ale tak, żeby nikt, ale to nikt Cie nie podejrzewał? Pilnować dawek wielosokowego o każdej porze dnia i nocy? Próbować temperować zapał innych śmierciożerców? Niańczyć głupie dzieciaki i usługiwać Dumbledorowi z uśmiechem na ustach? A do tego współpracować ze zdrajcą Snape’m, bo tego wymaga dyrektor? Najgorsze jest jednak, mieć Potter'a na wyciągnięcie ręki, ale nie móc go zabić. Miałem tyle wspaniałych okazji...

– Już nie udawaj, że Ci tak ciężko – zakpił Peter. – Chyba nie chcesz się licytować? Ja latami ukrywałem się pod postacią szczura. Też patrzyłem na tego zasrańca i nie mogłem nic zrobić.

– Ty byś się nie odważył – syknął Crouch.

– Potter jest mój. – Voldemort przerwał im grobowym tonem. Patrzył na Barty’ego z wyższością. – Czyżby zadanie Cie przerastało, mój sługo?

– Nie, Panie! – Crouch szybko obrócił się w stronę Mrocznego Pana i ponownie skłonił nisko głowę. – Oczywiście, że nie. Wypełniam moją misję z dziką radością. Jestem idealny do tej roli. Niemalże jakby to była moja druga skóra. Chciałem jedynie nadmienić, że ciężko byłoby mnie zastąpić. Bardzo ciężko.

– Ciężko, ale nie niemożliwie – powiedział Mroczny Pan.

Barty znowu zesztywniał. Poczuł, jakby coś lodowatego przebijało jego serce na wylot. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w wysłużony, poplamiony dywan. Bardzo pragnął nigdy nie usłyszeć takich słów. Chciał być nie do zastąpienia. W końcu żył tylko dla Lorda Voldemorta. Dla niego był gotów gnić w azkabanie. Dla niego sprzedałby duszę diabłu. Nie wyrzekł się, gdy mógł, dlatego, że cały czas wierzył w jego potęgę i plany. Dla swojego Pana zabił przeklętego ojca. A jednak wciąż... wciąż i nadal był tylko pionkiem? Czuł, że cały aż drży ze złości. Kumulujące się emocje rozsadzały go od środka. Miał ochotę rozpierdolić ten cholerny pokój! Podpalić wszystko. Rozpruć gardło Peterowi za bluźnienie i szyderstwa. Miał ochotę pokazać na co go naprawdę stać, ale nie mógł. Przeklęty język chciał pleść głupstwa, więc mężczyzna ugryzł go aż do krwi. Poczuł w ustach metaliczny posmak. Musiał się opanować. Gorączkowo obmacał się po piersi. Nie odnajdując piersiówki, nerwowo przetarł dłonią swoją spoconą twarz. Jego rozbieganie spojrzenie snuło się po dywanie, jakby w poszukiwaniu wskazówek. Przecież Lord Voldemort jeszcze doceni go jako sługę! Jeszcze zmieni zdanie! Tylko Barty doprowadzi mu Harrego i od razu wskoczy na pierwsze miejsce! Nikt nie zrobił dla niego czegoś takiego. Nikt inny już nie zrobi. To jego specjalne zdanie. Teraz i owszem, da się go zastąpić, ale już wkrótce... już wkrótce...

– To jak? Sytuacja opanowana? – dopytywał Peter, uważnie obserwując zachowanie Barty’ego.

– Oczywiście – powiedział prędko, od razu odcinając się od paranoicznych, zapętlających myśli. – Oczywiście! Wszystko załatwione. Zabiłem skurwiela. Było blisko, ale już jest po nim.

– A co z ciałem?

– Ukryte. – Barty oblizał się zadowolony z siebie. – Na razie snują jedynie domysły. Nie wiedzą, czy przeżył, nie wiedzą, czego chciał. Nikt mnie nie widział, nikt z tym nie połączy. Trochę się namieszało, ale nie na tyle, żeby miało mi to przeszkodzić. Doprowadzę wszystko do końca. Tak jak należy – podniósł wzrok na Voldemorta. – Tak jak chciałeś, mój Panie.

– Świetnie – odezwał się Mroczny Pan. – Jeśli dobrze się spiszesz, będę miał dla Ciebie nagrodę. I kolejne zadanie.

– Kolejne? – Barty poczuł, że jego ciało zalewa fala ekscytacji. Drgnął niespokojnie, próbując ją ujarzmić. Jego oczy zdradzały jednak zapał. Kolejne zadanie, oznaczałoby, że jest potrzebny. Przydatny. Taki chciał być. – Co mam zrobić?

– Cierpliwości – Voldemort szepnął tajemniczo. – Dowiesz się w swoim czasie. A teraz wracaj tam, gdzie Twoje miejsce.

Mroczny Pan dał jasno do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Crouch skłonił się po raz ostatni, a później wstał dumnie i wyszedł z pomieszczenia. Peter trzymał się dwa kroki za nim, wpatrując w jego plecy. Schodzili po schodach.

– Wiesz o jakie zadanie chodzi? – dopytywał Barty, nie obracając się za siebie.

– Domyślam się. A jeśli domyślam się dobrze, plan jeszcze nie jest w pełni ustalony. Wszystko zależy od tego ilu synów marnotrawnych powróci po odrodzeniu.

– Synów marnotrawnych... – Crouch powtórzył z wyraźnym obrzydzeniem. Groźnie obnażył zęby. – Plugawe, sprzedajne śmiecie.

– Ty sobie ich nazywaj jak chcesz, ale dla naszego Pana każda różdżka może mieć znaczenie.

Crouch złapał się poręczy i obrócił gwałtownie. Spojrzał wyzywająco w oczy Petera.

– Co to za różdżka, która w odpowiednich okolicznościach gotowa jest wyrzec się swojego właściciela?

– Nie musisz mi tłumaczyć – Peter próbował być spokojny. – Wiem jakie to popieprzone.

– Wiesz? Ale lepszy nie jesteś – Barty chwycił Petera za łachy, tuż przy szyi. Jednym ruchem wykręcił materiał tak, że kołnierzyk wyraźnie się zacieśnił, lekko podduszając właściciela. Szarpnął mężczyzną w swoją stronę, zbliżając jego twarz do swojej i smagnął językiem powietrze. – Wiesz co czuję, gdy jestem obok Ciebie? Zapach tchórza.

– Może czujesz sam siebie? – wycharczał Peter. Wyszarpnął z rękawa różdżkę, ale Barty był na to gotowy i pochwycił jej koniec, celując nią w ścianę.

– Zamilcz – wycedził Crouch. – Wystarczająco mnie ośmieszyłeś. Że niby bycie szczurem było takie złe, co? Ukrywałeś się latami, ale na własne życzenie. Mogłeś to robić gdzieś indziej. Gdzieś daleko. Zupełnie inaczej. Byłeś jednak tchórzem. Zamiast zmierzyć się z rzeczywistością, czekałeś.

– Też czekałeś – charczał Peter. Był już czerwony na twarzy.

– Nie czekałem! – wykrzyczał Barty. – Byłem otumaniony!

W tym samym momencie poczuł, że coś połaskotało go po łydce. Początkowo zignorował to dziwne wrażenie. Gdy jednak usłyszał cichy syk, spojrzał w dół i zauważył Nagini. Wielki wąż zaczął oplatać jego prawą nogę. Crouch momentalnie wypuścił Petera z rąk, odepchnął go od siebie i uniósł ręce w obronnym geście.

– Tylko gadamy! – powiedział szybko.

Peter prędko rozpiął guzik pod szyją i rozmasował obolałe miejsce. Wąż znieruchomiał, wpatrując się prosto w oczy Crouch’a. Wyglądało, jakby wdzierał się do jego umysłu. Chciał go ostrzec? Zastraszyć? Może poznać zamiary? Barty patrzył na niego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami szaleńca. Nie miał nic do ukrycia. Raz jeszcze smagnął powietrze językiem, niczym wąż. Nagini zrobiła to samo. Po krótkiej chwili poluźniła uścisk i jakby nigdy nic, wpełzła po schodach, na piętro. Barty odprowadził ją wzrokiem.

– Tobie już odpierdala – sapnął Peter. – Wynocha stąd!

– I tak miałem wyjść – Crouch zszedł na parter i odryglował drzwi. Przed wyjściem spojrzał jeszcze przez ramię. – Do zobaczenia wkrótce, Peter. Obyś nie okazał się szczurem, bo jeśli zawiedziesz naszego Pana, osobiście wypruję Ci flaki. Masz moje słowo.



***



Barty Crouch Junior ukrył świstolik w bezpiecznym miejscu i wyszedł na ulice Londynu. Szedł przed siebie. Nosem wciągnął chłodne, wilgotne powietrze, mając nadzieję, że to chociaż trochę go otrzeźwi. Tak bardzo przyzwyczaił się do ciągłego picia eliksiru wielosokowego, że sam jego posmak potrafił przywrócić świadomość na właściwe tory. Teraz jednak, kiedy mężczyzna chodził w swoim własnym ciele, siłą rzeczy nie mógł użyć tego triku. Przesunął językiem po wardze i wciąż pełen gwałtownych emocji, wcisnął dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. W lewej ciągle miał oko. Zacisnął je w dłoni.

– Pieprzony Moody... – mruknął sam do siebie.

Z jednej strony wiedział, że powinien wracać do szkoły. Z drugiej zaś, pamiętał, że dzisiejszego dnia nikt go nie oczekiwał. Może warto by się odprężyć? W Hogwarcie nie miał co na to liczyć. Co prawda Klara była mu do tej pory posłuszna, ale każdy kolejny krok mógł nadwyrężyć jej zaufanie. Mógł zniszczyć tę nić porozumienia jaką nawiązali. Zniweczyć wielomiesięczne starania... Ciągłe gaszenie własnych zapędów coraz bardziej go irytowało. Chciał zdecydowanie więcej. Pragnął w końcu zerwać ten niewinny kwiat, ale jednocześnie nie chciał doświadczać tego w ciele swojego pieprzonego wroga. Ciało Moody’ego napawało go obrzydzeniem i przez to, jak ten dziwak wyglądał i także dlatego, że Szalonooki przyczynił się do jego schwytania. Przykrywka była jednak ważniejsza, niż jakieś tam fantazje. Wkrótce przecież wszystko się skończy. Będzie mógł znowu być sobą... Wynagrodzi sobie cały ten czas i zerżnie ptaszynę po swojemu. Nie w ciele jakiegoś dziada. Już nie jako auror ani profesor. Zrobi to jako śmierciożerca. Jak śmierciożerca. We własnej osobie. Nie będzie go wtedy obchodziło już nic więcej.

Na jego twarzy wykwitł szaleńczy uśmiech. Klarę nie bez powodu nazywał ptaszyną. W jego mniemaniu była jak ozdobny ptak. Starannie budował dla niej klatkę. Przybierając rolę mentora miał ułatwione zadanie. Uzależniał ją od siebie. Manipulował do woli. Kto wie, może ostatecznie sama będzie chciała?

Z Alex miał większy problem. Początkowo chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale do tej drugiej nie dało się dotrzeć. Zupełnie inny materiał. Dziewucha długi czas go zwodziła i sądził, że mimo wszystko była poza jego zasięgiem. Wyglądało jednak na to, że w jakiś dziwny sposób, ten pieprzony auror jej się podobał. Nie patrzyła na niego z obrzydzeniem. Nawet sama go pocałowała. Chyba jednak bała się tego przed sobą przyznać. Za każdym razem, gdy zrobili krok do przodu, cofali się o dwa. To niezdecydowanie irytowało go podwójnie. Żałował, że posmakował Alex. Teraz miał ochotę na więcej. Oczami wyobraźni widział ją związaną, niezdolną do tego, by po raz kolejny spieprzyć mu sprzed nosa. Gdyby mógł być sobą, szybko pokazałby jej, co o tym naprawdę myślał. Cierpliwość profesora nie mogła być przecież bezdenna... A jednak Barty doskonale wiedział, kogo Alex wcześniej pieprzyła. Harry już jakiś czas temu odblokował mu mapę i nie było wcale trudno się domyślić, że przebywanie w gabinecie Snape’a o dziwnych porach ma jakieś drugie dno. Do tego te dziwne bajeczki o bułgarze. Być może właśnie ten sekret zachęcał go do kolejnych prób zmanipulowania gryfonki. W końcu gdyby posiadł coś, co miał jebany zdrajca, Severus Snape... gdyby mu to odebrał... i to tak całkowicie legalnie. Tak. To byłoby wspaniałe uczucie. Nie mógł się zemścić otwarcie, ale mógł właśnie w taki sposób. Nakręcało go to jeszcze bardziej.

Zastanawiał się nad tym wszystkim, a nogi same zaniosły go pod drzwi Londyńskiego burdelu. Tego samego, spod którego odebrał ostatnio Alex i Klarę w urodziny tej drugiej. Dość nowy, acz podejrzany przybytek należał ponoć do Kenneth’a Pyrites’a. Ukryta za iluzją fasada oszukiwała oczy normalnych ludzi. Czy jednak to, co widziały oczy czarodziejów było stuprocentową prawdą? Już poprzednim razem coś zwróciło uwagę mężczyzny. Coś, co mógł zobaczyć tylko on. Kciukiem przesunął po powierzchni mechanicznego oka. Dzięki niemu widział, że wijące się przy szybach kobiety z opaskami na oczach, miały bardzo dziwne spojrzenia. Nieobecne i nieco zamglone. Zupełnie, jakby ktoś potraktował je... imperiusem. To by zgadzało się z kilkoma luźnymi plotkami, jakie słyszał. Ponoć za czerwonymi drzwiami, można było spełnić najskrytsze fantazje. Nie tylko te seksualne. Wszystko oczywiście za odpowiednią cenę. Fascynowało go, że Lord Voldemort jeszcze nie powrócił, a takie miejsca już zaczynały pojawiać się jak grzyby po deszczu. Niepokoiło go natomiast, że córka Pyrites’a zabrała tutaj Alex. Jaki miała w tym cel? Próbowała ją zwerbować do burdelowej świty? Wciągnąć na niebezpieczny grunt? Czy zaprosiła ją całkowicie nieświadoma tego, co dzieje się za tymi drzwiami? Drobne wskazówki to było zbyt mało, by wyciągnąć logiczne wnioski. Trudno było mu rozgryźć młodych Pyrites’ów. Nie wiedział, czego się po nich spodziewać. Jako Barty nie mógł się do nich zbliżyć, zaś jako Moody nic by nie wskórał. Biorąc pod uwagę ich zmyślnego ojca, szybko mogliby stać się rywalami. Pozostało mu więc jedno.

Obejrzał się przez ramię, przeczesał palcami włosy i wszedł do środka.



***



Była już noc. Barty – bogatszy o nową wiedzę i doświadczenia - powrócił do swojej formy-przykrywki, dając sobie dłuższą chwilę, na ponowne wbicie się w sposób myślenia tego paranoika. Przez jakiś czas patrzył, na „swoją” pobliźnioną twarz odbitą w lustrze. Dla pewności raz jeszcze łyknął z buteleczki, a później zwilżył językiem wargi. Schował przedmiot do kieszeni. Sprawdził, czy wszystko zabrał i gdy był pewien, że ulica jest pusta, opuścił kryjówkę w Hogsmeade, kierując się prosto do Hogwartu. Ci co pojechali na wesele, mieli wrócić dopiero następnego dnia, zaś pierwsze lekcje profesor Moody miał w poniedziałek. To oznaczało jeszcze trochę wolnego czasu. Podczas marszu mężczyzna był czujny, ale po prawdzie, nie spodziewał się żadnych niespodzianek. Na pewno zaś nie spodziewał się nikogo spotkać o tej porze. Jakież było jego zdziwienie, gdy już z daleka zauważył przed bramą szkoły coś, co przypominało obleczone w czarne szaty truchło. Czyżby pułapka?...

Odruch zadziałał bardzo dobrze. W pierwszej chwili „Moody” wyszarpnął różdżkę i cały się napiął, gotów do tego, by zareagować błyskawicznie. Mechaniczne oko od razu rozejrzało się niespokojnie, wyszukując choćby skrawka człowieka. Po chwili uważniej przyjrzał się otaczającym go w pewnej odległości drzewom i krzewom. Poza ewidentnymi śladami butów i pojedynczymi plamami krwi prowadzącymi prosto do zwłok, nie było tutaj nic. Ani żywej duszy. Dopiero teraz zrozumiał, że nawet nie słyszy odgłosów natury. Żadnego pohukiwania sowy, grania świerszcza, czy szumu liści. Nic. Jakby cały świat się zatrzymał. Zamarł.

Wciąż sądząc, że to pułapka, przeszedł śladami w przeciwnym kierunku, ale rozmywały się nagle, jakby ktoś użył czaru teleportacji. Zmrużył zdrowe oko i obrócił się gwałtownie, dłuższą chwilę przypatrując czarnemu ścierwu. Obrócił różdżkę w palcach. Dopiero teraz coś go tchnęło. Znał te szmaty! Ruszył szybkim krokiem do tego, co leżało przed bramą i kopnięciem buta przewrócił swoje znalezisko na plecy. To, co początkowo wziął za zwłoki, to był Severus Snape! Pieprzony, jebany Severus Snape! Wszędzie poznałby tę bladą, kamienną twarz - teraz zakrwawioną i pozbawioną ostatnich strzępków świadomości. „Moody” otworzył szeroko oko. Złapał truchło za szmaty i potrząsnął nim. Severus był bezwładny jak lalka. Nie wyglądał, jakby zadano mu śmiertelną ranę. Wykrwawił się na śmierć? W jednej chwili ogarnęła go złość. Ktoś go wyręczył i zabił tego skurwiela? Osobiście chciał zanieść jego głowę Voldemortowi! Kto odebrałby mu taką okazję?! W sumie Mistrz Eliksirów miał mnóstwo wrogów. Mógłby latami sprawdzać wszystkich podejrzanych... Ale czemu mieliby go wykończyć właśnie teraz? Na zlecenie Pana? Nie, to nie miało sensu... Dowiedziałby się, gdyby mieli na niego wydany wyrok. Kto więc to zrobił? I co oni knuli do cholery?!

Barty puścił szaty Severusa i szybko sięgnął po swoją buteleczkę. W myślach przywoływał twarze wszystkich byłych kompanów, próbując ich jakoś dopasować. Snape był na weselu... czy to możliwe, że tam go napadli? Ale to przecież była impreza Malfoy’a, a ci się przyjaźnili. Coś tu mocno nie pasowało. Nim zdążył ocenić, kto tego dokonał, Mistrz Eliksirów wykrzywił w grymasie twarz. Dopiero teraz przygnieciony silnymi emocjami „Moody” spostrzegł, że faktycznie jego klatka piersiowa falowała lekko. Oddychał bardzo płytko, ale żył. Szalonookiego ogarnęła fala ekscytacji. Żył, więc sam będzie mógł się z nim rozprawić! Szybko wycelował różdżką w Snape’a, patrząc na niego z góry, wzrokiem kata. Powinien go zabić. Teraz miał ku temu idealną okazję. Językiem przesunął po wargach. Jego oko błyszczało.

– Snape... – syknął cicho.

Mistrz Eliksirów jedynie leżał. Oczy miał zamknięte. Krzywił się, ale chyba nie kontaktował. Taka śmierć nie była ciekawa. „Moody” wolałby, by Snape na niego patrzył. Wolałby mu powiedzieć na koniec dlaczego go zabija. No i jednak nie mógł zagrozić swojemu głównemu zadaniu. Nie dziś. Nie teraz... Mocno klepnął się w twarz i upił spory łyk z buteleczki. Szybko schował różdżkę, nie chcąc ryzykować, że pragnienie będzie silniejsze od rozsądku. Przykucnął, prowizorycznie opatrzył ramię mężczyzny i z wysiłkiem przerzucił rannego przez lewy bark. Podniósł się z trudem. Ruszył w stronę szkoły.

– I kto tu teraz kogo niańczy, hm? Wisisz mi przysługę, Snape – warknął.

Po kilkunastu krokach, gdy był już blisko szkoły, usłyszał cichy, acz stanowczy głos.

– Zo... staw... mnie...

– Na środku drogi? – parsknął „Moody”. – Nie bądź śmieszny. Żałosny już jesteś.

– Dam... sobie radę... – Mistrz Eliksirów wycedził przez zęby. Wciąż ściskał różdżkę.

– Właśnie widzę, jak sobie radzisz. Może za rok dotarłbyś do szkoły. – Mechaniczne oko mężczyzny wpatrzyło się w Snape’a. – Co się stało? Za ostro zabalowałeś i wesele zamieniło się w podrzędną mordownię? To nie w stylu Malfoyów i Lamberdów.

– Nie Twoja sprawa, Moody...

– Jak najbardziej moja. Mam chronić Pottera, pamiętasz? A jeśli to co Ci się stało ma coś wspólnego z tymi, którzy na niego polują, to jest jak najbardziej moja kurwa sprawa. Szpiegowałeś dla dyrektora, hm? Czy Twoi dawni koledzy Cie upolowali?

– Nic nie wiesz...

– Wiem więcej niż myślisz – sapnął „Moody”. – Ale nikt do końca nie wie po której jesteś stronie. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby urządzili zawody kto pierwszy Cie dopadnie. Karkarow też sra po gaciach. Tylu sprzedał, że na jego miejscu kopałbym sobie grób. Jak przyjdzie co do czego, nikt go nie ochroni.

Snape rozkaszlał się, a później zamilkł na moment. Przetarł wierzchem dłoni usta i dostrzegł na skórze ślady świeżej krwi. Być może połamane żebra uszkodziły mu coś w środku. Oddychało mu się ciężko.

– To nie było polowanie, a zasadzka – powiedział w końcu. – Przywitali mnie po swojemu.

– I pozwoliłeś im na to? – zdziwił się Szalonooki. – Cóż. Najwidoczniej zapomniałeś o czymś, co Twój „ulubiony auror” ciągle powtarza. Stała czujność. Zachowałeś ją? Nie, więc teraz przełknij swoją dumę. Też mnie nie cieszy, że muszę Ci pomagać.

– Więc postaw mnie do kurwy nędzy! – warknął Snape.

„Moody” uśmiechnął się kącikiem ust, ale ani myślał go stawiać. Mistrz Eliksirów widział jak przez mgłę, lecz miał dość świadomości, by wystrzelić czarem wprost pod nogi swojego „wybawiciela”. Pozbawiony podpory Szalonooki wywrócił się, upuszczając Mistrza Eliksirów na ziemię. Przeturlał się na bok i wciąż leżąc, ostrzegawczo wycelował różdżką w Snape’a. Niemal nieprzytomny Severus również w niego celował, choć łatwo było zgadnąć, kto wygrałby pojedynek w tym momencie.

– Gdzie jest teraz Twoja „czujność”, Moody? – zakpił Snape, oddychając ciężko.

– Powinienem się spodziewać, że zdradę masz we krwi. Co Ty w ogóle odpierdalasz? – Sapnął Szalonooki. – Zamierzasz ze mną walczyć? Teraz? W takim stanie?

– Po prostu postaw mnie na nogi – syknął Snape. – Nie potrzebuję łaski.

Chwilę trwali nieruchomo. Żadne z nich nie chciało odpuścić. Ręka Severusa drżała, choć raczej nie ze strachu, a z bólu i wycieńczenia. Stracił naprawdę dużo krwi, a jednak duma nie pozwalała mu dotrzeć do szkoły w taki sposób. Barty skłamałby, gdyby powiedział, że poniżenie go nie daje mu satysfakcji. Zawieszenie trwało długo. Za długo.

– A niech mnie! – warknął „Moody” i jako pierwszy spuścił Mistrza Eliksirów z celownika. – Jesteś niemożliwy.

Mężczyzna podniósł się, otrzepał, a później wyciągnął rękę do Snape’a, pomagając mu wstać. Severus stęknął z bólu. Ledwo trzymał się na nogach, a jego ręka zwisała niemal bezwładnie, ale mimo to próbował się wyprostować, by jak najmniej dać po sobie poznać. Jakby to było teraz najważniejsze.

– Już nie udawaj, że nic Ci nie jest – zirytował się „Moody”. – Masz szczęście, że w ogóle żyjesz.

– Szczęście? Nie zamierzali mnie zabić.

– Czyli „ostrzeżenie”? – mlasnął auror.

Szalonooki zarzucił sobie zdrową rękę Snape’a na barki i znów ruszyli w stronę szkoły. Tyle Mistrz Eliksirów już zdołał znieść. Na szczęście o tej porze faktycznie nikogo nie było na nogach. Nawet obrazy spały w najlepsze. Dwójce mężczyzn udało się przejść niepostrzeżenie w stronę lochów. Snape uparł się, że chce być w swoich komnatach. „Moody” odprowadził go pod gabinet, a później skorzystał z okazji i wszedł do środka zaraz za rannym. Mechaniczne oko od razu prześlizgnęło się po meblach i otoczeniu, przyglądając wszystkiemu od ogółu do szczegółu.

– Możesz szpiegować mnie mniej bezczelnie? – syknął Snape.

„Moody” uśmiechnął się przebiegle, ale nie przestał świdrować wzrokiem pomieszczenia. Snape w tym czasie dotarł do przeszklonej gabloty. Wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwiczki. Sięgnął po jakąś buteleczkę i syknął z bólu. Przypadkiem przewrócił kilka pojemników. Coś spadło na ziemię, rozchlapując błękitną zawartość na boki. Auror w kilku krokach znalazł się obok.

– Co potrzebujesz? – zapytał, przyglądając się etykietom. Cały zestaw trucizn i antidotów robił wrażenie.

– Poradzę sobie – syknął Snape. Mężczyzna oparł się barkiem o ścianę. Jego ruchy były bardzo niewymierzone, jakby dwoiło mu się przed oczami, więc przewrócił więcej buteleczek. Zirytowało go to jeszcze bardziej. – Przydaj się na coś i pójdź po Dumbledore’a.

– Jak sobie chcesz. Tylko nie zdechnij w tym czasie – Szalonooki klepnął Severusa w ranne ramię.

Snape syknął z bólu i spojrzał mściwie na "Moody'ego". Auror uśmiechnął się pod nosem i wyszedł.



***



Snape leżał w łóżku. Sam otumanił się eliksirem przeciwbólowym i takim na szybsze gojenie ran. Resztą zajęła się pani Pomfrey. Dumbledore i „Moody” stali przy jego łóżku, czekając aż pielęgniarka skończy robotę. Gdy wyszła, dyrektor spojrzał znacząco na Snape’a.

– Jak do tego doszło, Severusie?

– Zostałem wystawiony. – Snape dotknął palcami nasady nosa i przymknął powieki.

– Wystawiony?

– Uznali, że za bardzo węszę.

– Czyli straciłeś zaufanie?

– Ciężko ufać zdrajcy – wtrącił się „Moody”. Znudziło go patrzenie na rannego i zaczął się snuć po sypialni w te i we w te. Szybko zlokalizował napoczętą butelkę whisky. Znalazł się przy niej i nalał sobie do kryształowej szklanki. Podniósł ją, chwilę obserwując płyn. – Nie zdziwiłoby mnie, gdyby nie mógł podołać zadaniu. Zestarzał się. Sflaczał w tej szkole. Może warto zwerbować kogoś z młodego pokolenia? Kogoś bez skazy?

– Odezwał się ten, który jest bez wad – zakpił Snape. Gdy zauważył, co robi Moody, zmrużył niebezpiecznie oczy. – Nie boisz się trucizny?

– Sam to piłeś. Chyba nie chciałeś popełnić samobójstwa? Chociaż po tak spektakularnej porażce, mogłeś jednak chcieć... – „Moody” zdecydowanie odstawił szklankę na stolik i niezadowolony sięgnął za pazuchę, po swoją buteleczkę. Napił się, patrząc w czarne oczy Snape’a. Mierzyli się na spojrzenia.

– Severusie, myślisz, że sprawa jest już przegrana? – zapytał dyrektor.

– Nie. – Snape spojrzał na niego. – Daj mi czas, a odbuduje zaufanie.

Mięśnie twarzy Szalonookiego drgnęły. Odruchowo mocniej zacisnął palce na buteleczce. Zawsze gnoił Severusa za zdradę Lorda Voldemorta, a teraz miał go jak na tacy. Dumbledore ręczył za tego śmiecia i wyglądało na to, że faktycznie współpracują. Snape chciał z nim pracować, czy tak jak inni śmierciożercy, próbował zdobyć kartę przetargową, na czas, gdy Mroczny Pan powróci na ziemski padół? I co ważniejsze, którą stronę zamierzał zdradzić? Miał ochotę wedrzeć się w jego myśli, by je poznać. Wiedział jednak, że Snape słynie z oklumencji. Zapewne nawet tak zły stan zdrowia nie byłby wystarczający, by opuścić zasłonę milczenia jego umysłu. No i gest ten nie pozostałby niezauważony. Barty musiał obejść się smakiem.

– Bez pośpiechu, Severusie – uśmiechnął się Dumbledore i poprawił okulary. – Przede wszystkim musisz dojść do siebie. Lepiej nie martwić uczniów i nie pokazywać Cie w takim stanie. Zgodzisz się ze mną?

– Nie uwierzą, że opuściłem lekcje – Snape podniósł się na łokciu. – Nigdy tego nie robię. Eliksiry muszą się odbyć.

– Zrzucimy winę na mnie – zaproponował Albus. – A lekcje poprowadzi ktoś inny.

– Kto taki? – Severus zmrużył oczy.

Dumbledore spojrzał na profesora Moody’ego, a ten zatrzymał buteleczkę w połowie drogi do ust.

Postanowili.






poniedziałek, 11 stycznia 2021

120. Oczami Severusa 2

To była jedna z tych nocy, podczas której moje myśli analizowały każdy skrawek pieprzonego życia, jakie przyszło mi przeżyć na tym cholernym i nic nieznaczącym padole łez. Idealnie pomagała mi przez to przejść butelka dobrego whisky i paczka papierosów.

Nie byłem osobą, która była uzależniona od nikotyny, ale ta substancja pomagała ukoić moje zszargane nerwy.

Zawiesiłem głowę pomiędzy ramionami, które opierałem o blat biurka i z upartością osła spoglądałem na szklankę wypełnioną po brzegi bursztynowym płynem. Moje myśli nieprzerwanie kręciły się wokół kilku najistotniejszych rzeczy. Począwszy od pogłosek o ponownym odrodzeniu Czarnego Pana, a skończywszy na tej cholernej dziewczynie. Dziewczynie, którą pieczołowicie odpychałem od siebie, kosztem własnych wyrzeczeń, a którą pocałowałem niedawno, rzucając się na nią, jakby była moją, dopiero co, upolowaną zwierzyną. Oczywistym było, że chciałem ją uciszyć, ponieważ czasami zdarzało jej się użyć głowy i łączyć ze sobą kropki. Szkoda tylko, że z Eliksirów nie była tak błyskotliwa!

Jednakże w moim zachowaniu było coś, co mi nie pasowało. Przecież nie byłem typem człowieka, który od tak zmienia zdanie. Mogłem uraczyć ją tyloma bajeczkami, że z miejsca dałaby mi spokój, a ja zamiast odezwać się, zniszczyć ją słowem, zmiażdżyć jak karalucha, przycisnąłem ją do drzewa i wpiłem się ustami w jej miękkie wargi.

- Miękkie wargi? – Zdziwiłem się na głos, marszcząc czoło. Od kiedy posługiwałem się takim poetyckim bełkotem? Zerknąłem mimochodem na eliksiry zamknięte pod kluczem w gablotce obok biurka. Perłowy wywar zwracał na siebie uwagę spomiędzy wielu szarych i bezbarwnych płynów. Czyżby ta cholerna dziewczyna poiła mnie eliksirem miłosnym? To by wyjaśniało, dlaczego rzuciłem się na nią w lesie.

- Niemożliwe – mruknąłem, grzebiąc w kieszeniach szaty w poszukiwaniu małej buteleczki z odtrutką na większość mikstur. Od czasu pierwszej wojny zawsze nosiłem ją przy sobie. Nigdy nie można było być pewnym dnia, ani godziny, kiedy wróg zaatakuje. Ja miałem ich o wiele więcej niż przyjaciół, dlatego w razie zagrożenia, byłem przygotowany.

Nadal jednak nie mogłem uwierzyć, że Lamberd zdobyłaby się na tak żałosne posunięcie. I skąd, na merlina, miała eliksir?! Skąd wiedziała, jak go użyć, żeby nie ogarnęła mnie żądza? Ktoś musiał jej podpowiedzieć, jak dawkować porcje, żeby wyglądało to naturalnie. To było z góry ukartowane. Specjalnie poszła do zakazanego lasu. Wiedziała, że tam będę. Przeklęta, podstępna żmija.

W jednej chwili ogarnęło mnie poczucie dumy. Jej zachowanie było aż nadto ślizgońskie. Gdyby była w moim domu, zdobyłbym się nawet na przyznanie jej kilku dodatkowych punktów za spryt i wyrachowaną bezczelność.

Odgoniłem od siebie te myśli, warcząc cicho. W dalszym ciągu musiałem być pod wpływem eliksiru. Odkorkowałem więc antidotum i nalałem kilka kropli na język. To wystarczyło. Stężenie amortencji w moim organizmie nie mogło być zbyt duże, inaczej nie mógłbym się opędzić od myśli o niej. Swoją drogą, idealnie to zagrała.

- Socjopata… - przypomniałem sobie, kręcąc z niedowierzania głową. Gdyby tylko umiała odpuszczać i odejść z podniesioną głową, nie wyglądałaby teraz jak chodzący wieszak. Zdawałem sobie sprawę, że jej nagły spadek wagi był spowodowany mną, zawiłościami w relacji, jaką sobie ubzdurała, czy miłości, o której w kółko mnie zapewniała.

- Miłość – prychnąłem, wypluwając to słowo z największą obrzydliwością, na jaką było mnie stać, po czym zaśmiałem się ponuro do butelki whisky. – Co ty na to, Severusie?

Przez całe swoje życie nie pragnąłem niczego innego, tylko miłości. Uczucia, którym miała mnie obdarować matka pieprzonego Harry’ego Pottera. Uczucia, którego nigdy się nie doczekałem, a teraz staje na mojej drodze kolejna Gryfonka; bezczelna i pyskata. Przeciwieństwo tamtej. I wykrzykuje mi to prosto w twarz. Jakbym był głuchy.

Gardziłem takimi wyznaniami. Tylko ci mizerni, z których można było czytać, jak w otwartej księdze, którzy uzewnętrzniali się przed innymi, okazywali słabość, mogli zdobyć się na tak żałosne słowa. Już z góry skazani byli na porażkę, na wyśmianie. Najsłabsze ogniwa. A gdy przyjdzie czas wojny, polegną, jako pierwsi.

Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Podniosłem ciężką od nagromadzonego alkoholu, głowę i zerknąłem w stronę wiszącego zegara. Dałem sobie chwilę, aż osoba po drugiej stronie da sobie spokój i odejdzie, ale pukanie nie ustępowało.

- Nie ma mnie! – Warknąłem głośno.

- Severusie, to sprawa niecierpiąca zwłoki – odezwał się głos Dumbledore’a.

Cholera jasna!

- Wejdź – odparłem, prostując się w fotelu.

Staruszek otworzył drzwi i przekroczył próg mojej samotni. Jego wzrok od razu spoczął na butelce i pełnej szklance whisky.

- Coś cię gnębi, drogi chłopcze? – Zapytał z troską, która w moim mniemaniu była udawana.

- Nic, a nic dyrektorze – odparłem chłodno. – Może przejdziemy do bawialni?

Wsparłem dłonie o podłokietniki fotela, chcąc się podnieść, ale staruszek gestem kazał mi się nie fatygować. Usiadł tylko po drugiej stronie biurka i bez krępacji przywołał do siebie dzbanek z herbatą i dwie filiżanki.

- Mam rozumieć, że to będzie dłuższa rozmowa?

- Jeżeli nie przerwiesz mi jej w połowie, to taki miałem plan – odpowiedział Albus, uśmiechając się do mnie. Za sprawą różdżki rozlał herbatę do naczyń i przesunął jedno w moją stronę. – Ale najpierw chciałbym usłyszeć, co cię trapi?

- Już ci mówiłem, że nic takiego – powtórzyłem uparcie.

- Severusie… - westchnął, kręcąc z niedowierzania głową – znam Cię nie od dziś, mój drogi chłopcze i wiem, kiedy coś ci dolega.

- Skoro tak dobrze mnie znasz, to zapewne także wiesz, co mi jest – stwierdziłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę, ale zamiast chwycić za ucho filiżanki, zacisnąłem palce na szklance z alkoholem. Przechyliłem szkło, upijając do połowy whisky i krzywiąc się, kiedy rozlało się ono po moim żołądku.

Dumbledore milczał. Wsparł tylko podbródek na splecionych dłoniach, przypatrując mi się uważnie zza swoich okularów połówek.

- Nic nie powiesz? – Zakpiłem. – W takim razie dalej będę obstawiał przy swojej wersji. Wszystko ze mną w porządku, Albusie. Teraz możemy w końcu przejść do tego, po co tu przyszedłeś.

Oparłem się wygodniej, odchylając nieco głowę. Przez moment panowała między nami cisza, ale nie była ona z rzędu tych niekomfortowych, które chciało się jak najszybciej przerwać. Wręcz przeciwnie. Dyrektor zastanawiał się nad czymś przez dłuższą chwilę, aż w końcu postanowił się odezwać.

- Również chciałbym, Severusie, aby te pogłoski o Tomie okazały się nieprawdą, ale wszystko wskazuje na to, że tak nie będzie. To wesele jest tego czystym przykładem.

- Czyli podejrzewasz to samo, co ja? – Zapytałem zainteresowany. – Ta cała szopka jest tylko przykrywką do zacieśnienia więzi między Pyritesem, Malfoyem a Lamberdami.

Dumbledore kiwnął smutno głową i pozwolił sobie na upicie herbaty.

- Dlatego musisz się tam pojawić i wyciągnąć z nich najwięcej jak się da.

- Postaram się, ale Lucjusz nie ufa mi tak, jak kiedyś – odparłem ponuro. – Domyślam się, że Kenneth także ma pewne zastrzeżenia do mojej osoby.

- Wierzę w ciebie, Severusie – przyznał staruszek. – Jeszcze nigdy mnie nie zawiodłeś. Wiem, że teraz będzie tak samo.

- Jesteś bardzo pewny swego – prychnąłem cicho.

- Ufam ci, Severusie.

Zamilkłem.

- Wracając do wesela… - odezwał się ponownie Dumbledore – doszły mnie słuchy, że przyszły pan młody wstąpił w kręgi Śmierciożerców.

- Owszem – burknąłem. – Trochę to ryzykowne, mając za ojca przewodniczącego Wizengamotu. Myślisz, że stary Lamberd wie o tym?

- Viktor? Nie sądzę. To bardzo podobny typ człowieka do Bartemiusza Chroucha. Swoją drogą, dowiedziałeś się czegoś nowego? Sprawdziłeś miejsce, o którym wspominał Alastor?

- Tak – odparłem. – Ktoś zdecydowanie tam mieszkał, ale musiał uciec, zanim przyszedłem. Wydaję mi się, że mógł to być Marcus Flint. Na podłodze znajdowały się niedopałki po papierosach. Crouch stronił od takich używek, nieprawdaż?

- Tak samo jak ty? – Zauważył Albus i zerknął na paczkę papierosów leżącą na biurku. Zgarnąłem je szybko ręką i zamknąłem w szufladzie.

- Do cholery, Albusie! – Zakląłem wściekły. – Nie próbuj nawet mnie pouczać.

- Nie mam takiego zamiaru, mój drogi chłopcze.

- W takim razie dokończmy rozmowę i pozwól mi upijać się w samotności – warknąłem, wskazując niedbale ręką na szklankę whisky.

- Dobrze – westchnął staruszek. – Powiedz mi, Severusie, czy pan Samuel Pyrites może pójść w ślady ojca?

- Czemu o to pytasz?

- Wydaje mi się, że on i panienka Amber mają się ku sobie – sprecyzował dyrektor. – Dobrze wiesz, że jestem jak najbardziej za brataniem się między domami, w szczególności Slytherinem i Gryffindorem, ale cały czas mam na uwadze przepowiednię centaurów.

- Nie wydaje mi się, żeby młodszy Pyrites chciał pójść w ślady ojca – odparłem – ale w dzisiejszych czasach nic nie wiadomo. Flinta również o to nie podejrzewałem, a jednak został Śmierciożercą.

- Mhm – mruknął Dumbledore, głaszcząc palcami swoją długą brodę. – W każdym razie musisz to sprawdzić i mieć oko na panienkę Amber.

- Dyrektorze, z całym szacunkiem, ale nie jestem niczyją przyzwoitką – prychnąłem, przewracając oczami. – Wydaje mi się, że nie grozi nam już niebezpieczeństwo z przepowiedni.

- Skąd to przypuszczenie?

Dałem sobie chwilę na udzielenie odpowiedzi. Przepowiednia centaurów twardo mówiła o bliższym kontakcie dziewczyny ze Śmierciożercą. Ta relacja miała się przyczynić do nieodwracalnych konsekwencji i zwiększeniu mocy Czarnego Pana. Wątpiłem, by dotyczyło to Amber. Byłem święcie przekonany, że chodzi o Lamberd i o mnie, dlatego postanowiłem przerwać to szybko, zanim pozwoliłem jej na jeszcze więcej. 
Albo sobie. 
Całe życie poświęcałem coś dla dobra ogółu, nie było w tym nic nowego. Tym razem również nie zawracałem sobie tym głowy, dopóki jej nie pocałowałem.

- Powiedzmy, Albusie, że to moja intuicja – dałem w końcu odpowiedź, na którą czekał staruszek. – Jak wiesz, ona rzadko kiedy mnie zawodziła.

- To niczego nie zmienia, Severusie. I tak musisz mieć oko na obie dziewczyny.

- Jeżeli tego sobie życzysz – skinąłem głową. – I tak nie mam wyboru.



***

Stałem przed lustrem, poprawiając mankiety od czarnej, przylegającej do ciała, szaty. Przyglądałem się krytycznie swojemu odbiciu, modląc się o szybki koniec tego parszywego dnia. Wesela zdecydowanie nie były formą rozrywki, którą preferowałem, ale na pewno wydawały się o wiele lepsze niż spotkania Wewnętrznego Kręgu. Ile to już lat minęło? Trzynaście? Niektóre skutki tamtych wydarzeń odczuwam po dziś dzień.

- Severusie, czemu ciągle zakładasz na siebie te czarne, nieatrakcyjne szaty? – Zapytał nagle Lucjusz, podchodząc bliżej. Zerknął nieprzychylnym okiem w taflę lustra, robiąc skwaszoną minę.

Arystokraci mieli to do siebie, że zawsze wyglądali na niezadowolonych z otaczającej ich rzeczywistości. Pomimo tego, że posiadali wszystko i równie wszystko mogli mieć, ich twarze niezmiennie przedstawiały ten sam wyraz.

- Jestem staromodny – odparłem ponurym głosem, kończąc tym samym dyskusję na temat mojego ubioru.

- W takich łachmanach nie licz na to, że kogoś poderwiesz – oznajmił. – A mam dla ciebie kilka kandydatek. Dalekie kuzynki, ale wszystko mają na swoim miejscu.

- Nie wystarczy ci to, że tu przyszedłem? – Warknąłem, dopinając ostatni guzik pod szyją. – Nie każ mi jeszcze szukać panienek do towarzystwa.

- Czyżby te z burdelu dały ci wycisk? – Zaśmiał się donośnie. Wykrzywiłem usta w tajemniczym grymasie, po czym wyminąłem przyjaciela, udając się do głównego pomieszczenia. Blondyn ruszył za mną.

- Jakbyś jednak chciał się zabawić, mam taką jedną daleką kuzynkę, której się podobasz.

- Aż tak po mnie widać, że brakuje mi seksu? – Prychnąłem, kręcąc z niedowierzania głową.

- Muszę o ciebie zadbać, przyjacielu. Chcę ci podać na tacy naprawdę smaczne kąski, nie byle co, a ty jak zwykle to odrzucasz.

Podeszliśmy wspólnie do bufetu wypełnionego po brzegi alkoholem. Malfoy zastanawiał się przez chwilę, co wybrać, wodząc palcami po najbliżej położonych butelkach, po czym wybrał szkocką z lodem. Ja zdecydowałem się na wytrawne wino. Nie przyszedłem tutaj w celach rekreacyjnych, a miałem swoją misję do wypełnienia. W końcu tego oczekiwał po mnie Dumbledore.

- Co tak skromnie? – Zakpił Lucjusz.

- Czyż nie chciałeś o mnie dbać? – Uniosłem kieliszek z alkoholem i zamoczyłem w nim usta. – Utytłanie się jak świnia nie należy do jednej z form dbania o siebie.

- Och, czy ty zawsze musisz być taki cyniczny? – Przewrócił oczami. – Spójrz lepiej, kto przyszedł. Idę powitać pierwszych gości.

Lucjusz poklepał mnie po ramieniu i podszedł do swojej żony. Ja w tym czasie przyglądałem się, jak stary Lamberd ciągnie za sobą swoją córkę, która z upartością osła nie chciała iść dalej. Zerknąłem na nią od stóp do głów. Sukienka w kolorze Slytherinu pobudzała moją wyobraźnię, a ledwo co zakryte uda rozpalały zmysły. Przez moment nie mogłem oderwać od niej wzroku, aż w końcu w porę się opamiętałem, podchodząc do Malfoyów. Przywitałem się z ojcem Lamberd, podając mu rękę bez słowa. Zanim jeszcze podpisałem cyrograf z Dumbledore’em, poprzysięgłem sobie, że ten cholerny urzędnik zapłaci za tak usilne wsadzenie mojej osoby do Azkabanu. On, jako jedyny nie wierzył słowom Albusa, a to, co mówił Lucjusz łykał jak pelikan. Zabawne, co pieniądze i różne wpływy robią z ludźmi.

Zaraz za Lamberdami pojawiła się rodzina Pyritesów. Lucjusz wyprostował się dumnie, witając z Kennethem. Ta dwójka zdecydowanie miała jakieś swoje szemrane interesy, o których jeszcze nie wiedziałem, ale moja w tym głowa, żeby wyciągnąć z Lucjusza ile się dało.

Pyrites kiwnął mi głową, więc odparłem tym samym. Zawsze była między nami rywalizacja o względy Czarnego Pana, więc nigdy nie pałaliśmy do siebie sympatią. Domyślałem się, że bycie pastorem stanowiło idealną przykrywkę i odwracało wzrok od ciekawskich spojrzń. Nawet sam Viktor Lamberd nie podejrzewał go o najgorsze rzeczy, a przecież to właśnie on próbował całą naszą trójkę wsadzić za kratki. Tamci jednak łgali, że cały czas byli pod działaniem zaklęcia niewybaczalnego, więc sprawa rozeszła się po kościach.

Zerknąłem mimochodem na dzieciaki starego Pyritesa. W pierwszej chwili nie poznałem jego córki. Miała na sobie tak odmienny strój od tego, który nosiła na co dzień w Hogwarcie, że ciężko było ją rozpoznać. W dodatku kolor włosów również nie pasował do jej codziennego ubioru. Widać było, że nie bardzo ma ochotę pokazywać się w jasnych i ułożonych strojach, ale słowo ojca stanowiło świętość. Jej brat w idealnie dopasowanym garniturze, który wart był więcej niż moja dwumiesięczna pensja, kroczył dumnie za swoim ojcem z wysoko podniesioną głową. Zastanawiałem się, co też kryły jego myśli? Czy to możliwe, że mógłby wstąpić do Śmierciożerców? Jego poziom w tworzeniu eliksirów nie należał do mistrzowskich. Daleko mu było do mnie, ale zdecydowanie posiadał wiedzę i zdolności, które wykraczały poza zakres szkolny. Takie umiejętności cenił sobie Czarny Pan i mógłby je wykorzystać, gdyby tylko chciał.

Kolejnymi osobami, które zawitały do domu Malfoyów, była Klara Amber wraz z ojcem. Spojrzałem zdziwiony na Lucjusza, a ten tylko nachylił się nad moim uchem i szepnął:

- Małe przedstawienie czas zacząć.

Ojciec dziewczyny, gdy tylko zobaczył całą śmietankę towarzyską w jednym miejscu, zapomniał zupełnie o swojej córce i w dwóch krokach znalazł się przy Lucjuszu i Pyritesie. Przywitał się z nimi, podając swoje dłonie i kłaniając się w pół.

- Dobrze, że się pojawiłeś, Albercie – odezwał się Lucjusz fałszywym tonem.

- To zaszczyt!

- Tak, tak – zgodził się z nim gospodarz. – Czemu twoja żona nie zaszczyciła nas swoją obecnością?

- Jest chora, więc przyprowadziłem córkę. – Mężczyzna odwrócił się na moment w stronę Klary, która powolnym krokiem podeszła do nas wszystkich, kłaniając się grzecznie. – Jak już wspomniałem, to wielki zaszczyt!

- Spokojnie, Albercie – zaśmiał się Lucjusz, szturchając mnie ukradkiem. – Ciekawe pierścienie. Czy to rodzinne pamiątki?

- Rodzinne… pamiątki? Och tak! Z dziada, pradziada! – Skłamał.

- Tato! – Syknęła jego córka, ale mężczyzna uciszył ją machnięciem ręki.

- Mhm, ciekawe – skomentował Lucjusz. – Ale zapraszam do środka. Rozgośćcie się. Niedługo ceremonia, potem porozmawiamy nieco dłużej.

Gdy wszyscy postanowili przenieść się do kolejnego pomieszczenia, w którym miał się odbyć ślub, skupiłem się na moment na przyjaciółce Lamberd i synu Kennetha. Dzieciaki nie wyglądały, jakby były zakochane. Samuel sprawiał wrażenie niezbyt zainteresowanego pojawieniem się swojej dziewczyny. Być może Dumbledore źle zinterpretował pewne ich zachowania. Nawet, jeżeli coś ich łączyło, nie było to na tyle silne, żeby w przyszłości ta znajomość mogła stanowić zagrożenie dla czarodziejskiego świata. Na pierwszy rzut oka nie musiałem się o to martwić, ale w dalszym ciągu nie spuszczałem z niej oczu.



***

Po zaślubinach, które przyprawiły mnie o mdłości, w końcu mogliśmy zasiąść do stołów i porozmawiać na spokojnie. Lucjusz przysiadł się do mnie z miną cierpiętnika. Po drodze zaczepił kelnera i zgarnął mu z tacy dwie lampki szampana.

- Co za dzień! – Westchnął. Podał mi szkło, po czym obaj stuknęliśmy się kieliszkami. – Gdyby nie ja, to wszystko runęłoby jak domek z kart. A mówi się, że to kobiety trzymają w ryzach takie wydarzenia.

- Twoja żona nie jest stworzona do wydawania przyjęć – odparłem zgodnie z prawdą, obserwując bacznie przygarbioną Lamberd. Dziewczyna siedziała przy pustym stoliku, wspierając się na łokciach.

- Jej rola polega na chodzeniu na takie bale. – Ton głosu mężczyzny wyrażał znudzenie i zirytowanie. – Niedługo zachłyśnie się swoją próżnością i tyle z niej pożytku.

Nim powróciłem wzrokiem do blondyna, ten postanowił spojrzeć w tym samym kierunku, co ja.

- To ta od szturmowania na twój gabinet? – Zaśmiał się, wychylając nieco do przodu.

- Słucham? – Zerknąłem na niego, przestając w końcu obserwować Lamberd.

- Córka Viktora – sprecyzował. – Pamiętam jak bardzo jej zależało na szlabanie z tobą w środku nocy. Dzisiaj jest jakaś przygaszona.

- Martwi się o brata.

- O Ethana? Niby czemu? Powinna się cieszyć, od teraz jesteśmy rodziną. Zaprosiłbym ją na rodzinny obiad tylko we dwoje – zaśmiał się dostojnie.

- Głupie żarty nigdy cię nie opuszczają – westchnąłem, przewracając oczami. – Całe to dzisiejsze przedstawienie, to chyba jakiś żart – dodałem, patrząc uważnie na przyjaciela. Miałem nadzieję, że pociągnie temat. W końcu po to tu przyszedłem.

- Severusie, zaprosiłem cię tutaj, żebyś się dobrze bawił, a ty ciągle narzekasz. – Tym razem to mężczyzna przewrócił oczami i końcem swojej laski przysunął do siebie półmisek z winogronami. Oderwał jedno od kiści i wsunął sobie do ust.

- Dobra zabawa? – Zakpiłem. – Uważasz, że powinienem się dobrze bawić w towarzystwie jakiegoś pajaca, który jest ojcem mojej uczennicy?

- Masz na myśli Ambera?

- Owszem. Nie rozumiem, po co go tu zaprosiłeś.

- Też mi to nie pasuje, że ktoś taki przekroczył próg mojego domu, ale Kenneth nalegał. – Malfoy westchnął teatralnie.

- Pyrites? A co on ma z nim wspólnego?

- Potrzebujemy marionetek – wyjaśnił blondyn, naciskając na drugie słowo. – A ten stary głupiec nie podejrzewa, że jest cały czas pociągany za sznurki. Żeby uwierzył we wszystko, musiałem go zaprosić. Musiał poczuć się jak jeden z nas, chociaż na kilometr widać, że jest zwykłym plebsem. – Lucjusz wzdrygnął się na pokaz.

Miałem zamiar wypytać go o więcej, ale do stołu podszedł wyżej wspomniany mężczyzna, a także stary Pyrites w towarzystwie swojej córki, która wyglądała, jakby była zaciągana wszędzie na smyczy przez swojego ojca. Kenneth wskazał wzrokiem na stołek koło siebie, a ta posłusznie usiadła, przysuwając pod nos talerz z ciastem. Swoją rozmowę musiałem zostawić na później.

***

- Słyszałeś tą małą? – Zapytał Lucjusz kpiąco, wchodząc po schodach. Szedłem powoli tuż za nim, trzymając w dłoni kieliszek z winem. – Chce zostać aurorką. Dobre sobie! Mam nadzieję, że więcej takich dzieciaków będzie chciało podążyć tą samą ścieżką.

- Uważasz, że się nie nadaje?

- A ty uważasz, że się nadaje? – Spytał, przystając na ostatnim schodku. Obrócił się do mnie przodem, patrząc z góry z mieszaniną niedowierzania i drwiny.

- Jest dopiero na czwartym roku – odparłem. – Ma jeszcze dwa lata na sprecyzowanie swojej dalszej kariery zawodowej. Do tego czasu rzeczywiście może nabrać pewności siebie i odwagi.

- Daj spokój – prychnął Malfoy. – W każdym razie, dzięki takim jak ona, będziemy mieć totalną samowolkę, nie uważasz? Wyobraź sobie, że staje naprzeciwko ciebie i przeprasza, że zaraz rzuci zaklęcie rozbrajające.

Malfoy ponownie obrócił się przodem w stronę korytarza i zaśmiał donośnie, obserwując dokładnie wszystkie obrazy, jakie mijaliśmy po drodze. Jakby nie mógł nadziwić się, jak dużą wartość one przedstawiają.

- O ile w ogóle doszłoby do sytuacji, że stanęłaby ze mną twarzą w twarz – dodał, uśmiechając się pod nosem.

- Marne szanse – skomentowałem zgodnie z prawdą.

- Właśnie!

Malfoy poluzował nieco krawat pod szyją i chwycił za klamkę od drzwi swojego gabinetu, otwierając pokój. Jeszcze zanim weszliśmy do środka, skomentował, że w końcu może odpocząć od zgiełku i skretyniałej rodziny, a następnie zamilkł, obserwując to, co działo się w środku. Zrobiłem kilka kroków do przodu, stając u jego boku.

W gabinecie Lucjusza znajdowały się najmniej odpowiednie osoby. Lamberd i Pyrites. Obie złapane na gorącym uczynku. Ślizgonka zrzucała z biblioteczki mężczyzny poszczególne woluminy, a Gryfonka stała jak sparaliżowana zbyt blisko biurka. Jej wzrok co chwilę uciekał gdzieś w bok.

- A co wy tu robicie? – Zdziwił się Lucjusz, zamykając za sobą starannie drzwi. Moje spojrzenie natomiast podążyło w tym samym kierunku, co Lamberd. Obok kanapy z boku stała jej przyjaciółka oraz brat Ślizgonki. Dziewczyna wyglądała na przerażoną, jak zwykle, a chłopak nie stracił nawet grama ze swojej pewności siebie.

- Chyba szpiegowały – stwierdziłem – a ta dwójka zapewne próbowała im to udaremnić.

- Profesorze, one też… - zaczęła Amber, ale przerwałem jej unosząc dłoń.

- Sam potrafię ocenić, co kto robi – warknąłem i na nowo spojrzałem na dziewczyny przede mną.

Malfoy natomiast wydawał się być zadowolony z zaistniałej sytuacji. Nie było to ani trochę pokrzepiające. W normalnych okolicznościach powinien się wściec. Domyślałem się, że w swoim prywatnym gabinecie posiadał wiele kompromitujących go dowodów, a on po prostu stał i uśmiechał się tajemniczo.

- My przepraszamy… - zaczęła na nowo jęczeć Amber, czym doprowadzała mnie do bólu głowy.

- Nic się nie stało – odezwał się w końcu Lucjusz, zwracając się w stronę pary. – Możecie iść.

Lamberd westchnęła z ulgą, chcąc przejść obok nas, ale blondyn zaszedł jej drogę.

- Miałem na myśli tamtą dwójkę – wyjaśnił. – Ty i twoja koleżanka zostaniecie i powiecie dokładnie, czego tutaj szukałyście.

- Nie wyjdę stąd bez Alex! – Zaprzeczyła Klara, ale jej chłopak pociągnął ją stanowczo za rękę i oboje opuścili gabinet. Nie wiedziałem, co planuje Lucjusz, ale przez cały wieczór nie spuszczał wzroku z tych dziewczyn, co chwilę insynuując różne scenariusze.

- Więc? – Zapytał, kiedy nie słyszał już za drzwiami pozostałej dwójki. Obszedł swoje biurko, rzucając przy okazji zaklęcie sprzątające na porozwalane książki, które wróciły z powrotem na swoje miejsce. – No słucham?

- Niczego nie szukałyśmy – odparła Sabrina, uśmiechając się przebiegle. – Znaczy się, chciałam ją przelecieć i szukałam odpowiedniego miejsca – zerknęła na Lamberd.

- Co proszę?! – Zdziwiła się brunetka, otwierając szeroko oczy. – Sabrina, co ty gadasz?

Merlinie, za jakie grzechy skarałeś mnie tym weselem i tą sytuacją? Doprawdy, wolałbym rzucić się Czarnemu Panu na pożarcie, niż znajdować się w tym cholernym gabinecie.

- Wolisz dziewczyny? – Zainteresował się Lucjusz, po czym podszedł do małego barku, wyjmując z niego dwie szklanki, do których nalał whisky.

- Na ten moment nie – odpowiedziała pewnie, wodząc wzrokiem za blondynem. Przyglądała mu się, jakby miał być jej kolejną zdobyczą. Zauważyłem ten jasny blask w jej oczach i język, który co chwilę obmywał usta. Zabawne, jak potrafiła się zmienić, kiedy nie było przy niej jej ojca. Zdecydowanie był on jedyną osobą, której się bała.

- Na ten moment nie – powtórzył za nią Lucjusz, cedząc każde słowo w zamyśleniu, po czym podał jej szklankę, którą ta ochoczo przyjęła. Oboje spojrzeli sobie głęboko w oczy. Napięcie było wyczuwalne w powietrzu.

- W takim razie – odezwał się w końcu Malfoy i odchrząknął – może odprowadzę cię na salę?

- Z miłą chęcią – ucieszyła się Sabrina, zeskakując z blatu. Lucjusz podał jej ramię, na którym się wsparła. – A pan profesor dołączy do nas? – zwróciła się do mnie, nawijając na palec pukiel włosów. Te jej żałosne sposoby podrywu nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Ba, nawet sprawiały, że czułem obrzydzenie do niej. Nie była typem kobiety, który mnie pociągał i wątpiłem, by kiedykolwiek to się zmieniło.

- Zamilcz, Pyrites – mruknąłem, po czym chwyciłem policzki Gryfonki między palce, ściskając je mocno. Przyjrzałem się dokładnie jej rozszerzonym źrenicom. – Co jej zrobiłaś?

- Ja? – Zaśmiała się. – Sama chciała. Widocznie coś… albo KTOŚ bardzo ją zdenerwował, skoro zapragnęła się od tego odciąć.

- Bardzo ciekawa teoria – zakpiłem, puszczając w końcu Lamberd. Dziewczyna zaczęła rozmasowywać obolałe miejsce, patrząc na mnie spod byka.

Posłałem sobie z Lucjuszem porozumiewawcze spojrzenia, po czym mężczyzna opuścił swój gabinet z Sabriną, zostawiając mnie sam na sam z Lamberd. Dziewczyna odepchnęła mnie od siebie, również kierując się w stronę drzwi. Próbowała chwycić za klamkę, ale za pierwszym razem nie trafiła i zachichotała cicho. Zdecydowanie, nie pasowało mi takie jej zachowanie, więc odepchnąłem ją od drzwi w głąb pomieszczenia.

- Jesteś naćpana! – Warknąłem zdenerwowany, chwytając jej ramię. Potrząsnąłem nim, chcąc ją chociaż trochę otrzeźwić, ale na nic się to zdało.

- Puszczaj mnie, kurwa! – Krzyknęła, miotając się w moim uścisku. – Co ty wyprawiasz?!

- Dochodzi do ciebie, co ja mówię?! – Wysyczałem wściekle, nachylając się nad nią. Przez moment mój wzrok liznął jej odsłonięte obojczyki, które kilka miesięcy temu nie były jeszcze aż tak widoczne.

- Nie jesteś moim pierdolonym ojcem – wypluła z siebie w szale. – Mogę być naćpana, kiedy tylko mam na to ochotę. Nic ci do tego! Poza tym nie jesteśmy w szkole, więc gówno możesz mi zrobić!

- Proszę, jaka pyskata nagle się zrobiła – zaśmiałem się ponuro, po czym pchnąłem ją z całych sił na ścianę, przyciskając jej nadgarstki do zimnej powierzchni. – Mogę więcej niż ci się wydaje, cholerna gówniaro!

- Teraz gówniaro?! – Tym razem to ona się zaśmiała. – Zabawne. W lesie nie byłam gówniarą, co? Chciałeś mnie tam zerżnąć i zostawić? Czy to było tylko jednorazowe zniszczenie mojej psychiki? Wiesz, że ci się to udało? Nienawidzę cię! Jeżeli nie chcesz ze mną być albo chociaż pieprzyć się ze mną, to daj mi jebany spokój!

- Uspokój się, bo nie panujesz nad sobą – warknąłem, puszczając w końcu jej nadgarstki. Chwyciłem twarz dziewczyny między dłonie i unieruchomiłem głowę. Patrzyła na mnie ze złością, chociaż wiedziałem, że ta śmiałość była spowodowana narkotykami, jakie wzięła. Próbowała w ten sposób zatuszować ból, który rozrywał ją na części.

- Pójdę do innego – szepnęła po chwili, a jej oczy momentalnie zaszły łzami. – Słyszysz? Daję ci szansę, jeżeli jej nie wykorzystasz, puszczę się z innym.

- Nie rozumiem, czemu czekasz na moje pozwolenie. Od dawna ci mówiłem, że możesz pieprzyć kogo chcesz, najlepiej w swoim wieku – odparłem, patrząc jej uważnie w oczy.

Lamberd jęknęła, przymykając na moment oczy. Poczułem, jak jej ciało powoli się rozluźnia, a agresja mija, więc puściłem jej twarz, odsuwając się na chwilę.

- Nie możesz ćpać – dodałem twardo. – Nie kontrolujesz tego, co robisz. Wdarłaś się do gabinetu Malfoya z Pyrites. Masz szczęście, że Lucjusz potraktował was ulgowo, inaczej na pewno nie wróciłabyś już do Hogwartu. Tego chcesz?

- Wszystko mi jedno.

- Nie mówiłabyś tak, gdybyś ogarniała chociaż trochę rzeczywistość – prychnąłem. Zacząłem przechadzać się tam i z powrotem, obserwując uważnie jej zachowanie.

- Byle jak najdalej od ciebie, skurwielu – wypluła w końcu z siebie, przecierając oczy.

- Świetnie. W takim razie rób, co chcesz – machnąłem dłonią w jej kierunku, mając powoli dość niańczenia tego dziecka. Jak mogłem mieć do niej słabość, kiedy była tylko zwykłą, nieogarniętą nastolatką. Jak w ogóle mogłem pomyśleć, że mogłaby zachowywać się dorośle i rozważnie?

- Doskonale – szepnęła, patrząc twardo w podłogę. Widziałem jak zaciska boleśnie pięści. Głupia dziewucha. Nie miała pojęcia, o jaką stawkę tutaj szło. Owszem, zdawałem sobie sprawę, że byłem jej pierwszym, a taką osobę zapamiętuje się na długie lata, ale Lamberd była jeszcze młoda. Przez wakacje zapomni o mnie, znajdzie swoją prawdziwą miłość, a o mnie zapomni. Tak musiało być.

- A to, co miało miejsce w lesie, to tylko i wyłącznie twoja sprawka – dodałem, widząc jak kieruje się w stronę wyjścia. Nie wiedzieć czemu, ale musiałem się odezwać. Czy chciałem ją tym samym zatrzymać na dłużej w tym gabinecie? Nie miałem pojęcia.

- Słucham? – Zdziwiła się. – O czym ty mówisz?

- Nie udawaj, Lamberd – prychnąłem, zakładając ręce na piersi. – Poiłaś mnie eliksirem miłosnym, dlatego doszło do takiej sytuacji. Powinienem wyrzucić cię za to ze szkoły, ale dam ci szansę. Ostatnią.

- Co? Eliksirem? – Udawała głupią.

- Nie igraj ze mną – ostrzegłem ją. – Robienie z siebie niewinnej ci nie pomoże.

- Ty chyba zwariowałeś! – Krzyknęła rozwścieczona. Podeszła do mnie blisko, patrząc wyzywająco w oczy. – Kocham cię na zabój i nigdy, przenigdy, nie zrobiłabym czegoś takiego! To by była fałszywa miłość, a ja takiej nie potrzebuję. Cieszyłabym się, gdybyś chociaż w jednej dziesiątej okazał mi zainteresowanie. Pojenie cię eliksirem byłoby tylko iluzją, kłamstwem, a potem co? W końcu byś się ocknął i co dalej? Znienawidziłbyś mnie, a ja za bardzo cię kocham, żeby zrobić ci coś takiego. Zresztą, ty i tak mnie nienawidzisz. Nawet głupi eliksir by tego nie przerwał. To siedzi w tobie zbyt głęboko.

- Nie nienawidzę cię – wyrwało mi się. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos. Przymknąłem na moment oczy, przeklinając siebie w duchu za swoją głupotę. Kilka mądrych słów z jej ust, a traciłem czujność. – Nienawiść – dodałem lodowatym tonem - to zbyt silna emocja, a ja brzydzę się nimi na wskroś. Jedyne, co do ciebie czuję, to zwykła obojętność.

- Nawet wtedy, kiedy się kochaliśmy? – Spytała cichszym głosem. Wiedziałem, że zraniły ją moje słowa, ale jeszcze próbowała się bronić. Wyciągnęła przed siebie rękę, dotykając nią mojego ramienia. Mimowolnie przeszedł mnie dreszcz, ale moje oczy wyrażały tylko pogardę do tej dziewczyny.

- Wystarczy tego – syknąłem ostrzegawczo. – Wracaj na salę.

- Oczywiście! – Opuściła rękę. – Jak zwykle mnie zbywasz! W takim razie, to koniec!

- Dopiero po nędznych proszkach to w końcu doszło do ciebie?

- Nie, kurwa! – Wrzasnęła. Miała wielkie szczęście, że nie znajdowaliśmy się w szkole. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj, rozumiesz?! Nigdy!

- Z rozkoszą – odparłem, unosząc kąciki ust w szyderczym uśmiechu.

Lamberd spojrzała na mnie z żalem, po czym bez słowa opuściła pomieszczenie, trzaskając z całych sił drzwiami. Przez chwilę wpatrywałem się w ścianę, stukając nerwowo palcami o blat biurka, po czym zepchnąłem z niego wszystko, co się na nim znajdowało. Ta dziewczyna doprowadzała mnie do szaleństwa!

- Spokojnie, Sev- mruknął nagle Lucjusz, wchodząc z powrotem do gabinetu. Wyglądał na zadowolonego i zrelaksowanego w przeciwieństwie do mnie. Żyłka na skroni pulsowała mi niebezpiecznie, ale musiałem opanować emocje. Zaklęciem przywróciłem wszystkie przedmioty na ich poprzednie miejsce i oparłem się o blat biurka, zawieszając na moment głowę.

- Nie boisz się konsekwencji? – Zapytałem mrocznie, patrząc uparcie w podłogę.

- Mówisz o Sabrinie? – Mężczyzna również podszedł do mebla, ale zasiadł po jego drugiej stronie w fotelu. Wzrokiem przeszukał blat, szukając cygar, które leżały tuż obok mnie w czarnym, luksusowym pudełku. – Chcesz?

- Nie.

- Nie wiesz, co tracisz – odparł, przycinając kapturek cygara małą, srebrną gilotynką.

- Nie boisz się, że ta idiotka nie odczepi się od ciebie? Że będzie jak wrzód na tyłku? – Drążyłem dalej, w dalszym ciągu wpatrując się w jeden punkt. – A co gorsza, że jej ojciec się dowie?

- Daj spokój. – Lucjusz włożył cygaro do ust i odpalił go końcem różdżki. – Przecież sama tego chciała, a nie wyglądała na taką, co zaraz miałaby nie chcieć dać mi spokoju. To pieprzona nimfomanka, Severusie. Uważaj, bo i ciebie dopadnie. A gdzie ta druga? Tak samo napalona była jak jej koleżanka?

Dopiero teraz podniosłem wzrok, obracając się przodem do Lucjusza. Oparłem się rękoma o blat biurka i spojrzałem Lucjuszowi głęboko w oczy.

- Powiedz mi, jakie zadanie zleciłeś Ethanowi? – Zapytałem, oczekując natychmiastowej odpowiedzi. Nie miałam ani czasu, ani chęci bawić się z nim w podchody. Chciałem wykonać swoje zadanie i wrócić do Hogwartu.

- Strasznie dużo pytań zadajesz – zauważył arystokrata, wypuszczając z ust chmurę dymu.

- Jego siostra żaliła się swojej przyjaciółce o jakiejś dawnej miłości swojego brata. Jeżeli chciałeś zachować w tajemnicy jego przystąpienie w szeregi Śmierciożerców, to chyba ci się to nie udało, Lucjuszu. Ona już widzi, że coś jest nie tak z jej bratem. Próbuje się dowiedzieć, kto zabił jego dawną miłość, bo że zrobili to nasi, w jakiś pokrętny sposób, dawno się dowiedziała.

- No proszę – zaśmiał się szczerze. – Mała pani detektyw się znalazła. Ale rozczaruję cię, Severusie. Nie ja zająłem się jego inicjacją, tylko Mcnair. Nie ja wybrałem jego byłą narzeczoną, ale Valden wyśmienicie to rozegrał. W ten sposób wiem, że Lamberd jest nam oddany w stu procentach. Podobno lekko drgnęła mu powieka, gdy ją torturował, ale spisał się celująco.

- Nie boisz się, że jego ojciec się dowie? Wtedy wszyscy wylądujecie w Azkabanie.

- Jego ojciec jest zaślepiony pieniędzmi i wpływami, jakie zaoferowała mu moja rodzina po tych zaślubinach. A gdy Czarny Pan się odrodzi, odpowiednio wykorzysta Viktora do swoich celów.

- Czyli w taki sposób pragniesz wkupić się ponownie w jego łaski? – Prychnąłem cicho. – Podłożysz mu pod nos kolejne marionetki, które będzie mógł wykorzystać?

- A ty? – Zapytał groźnie mężczyzna, odkładając na moment cygaro. Jego wzrok stał się zimny i pełen pogardy. – Co ty chcesz mu zaoferować, kiedy powróci? Samo skomlenie o wybaczenie nie uratuje cię.

Milczałem. Patrzyliśmy sobie twardo w oczy przez jakiś czas bez mrugnięcia. Dopiero po chwili, wykrzywiłem wargi w szelmowskim uśmiechu.

- Informacje jakich mu dostarczę będą więcej warte niż nędzne pionki, które trzymasz dla niego w rękawie.

- Jakie informacje?

- Nie myślisz chyba, że ci powiem? Nie po to szpieguję trzynaście lat dla Czarnego Pana, żeby teraz wszystko tobie przekazać. To będzie moja chwila i moje zwycięstwo. Czarny Pan przyjmie mnie jak równego sobie.

- Nie bądź taki pewny, Severusie. Oficjalnie chowasz się w Hogwarcie jak szczur, a reszcie to… jakby to ująć? – Malfoy zaczął się zastanawiać, drapiąc palcem po brodzie – nie pasuje – dokończył twardo.

- Mało mnie to obchodzi – powiedziałem pewnie, prostując się.

- Jak zawsze. Jesteśmy przyjaciółmi, aczkolwiek ja również mam pewne zastrzeżenia. Jeżeli jednak tak bardzo martwi cię sprawa Lamberda i jego nieżyjącej już dziewczyny, to rozmawiaj z Mcnairem. Ja umywam ręce od takich obrządków. Dobrze o tym wiesz. Im mniej krwi na rękach, tym lepiej.

Mężczyzna wyciągnął kawałek kartki i zapisał mi na niej adres, gdzie aktualnie przebywa Mcnair.

- Żebyś wiedział, że utnę sobie z nim pogawędkę – mruknąłem, spoglądając na pochyłe pismo Lucjusza, po czym bez słowa opuściłem gabinet przyjaciela.

Zszedłem szybko po schodach, zerkając mimochodem na zapełnioną salę. Większość gości bawiła albo udawała, że bawi się wyśmienicie. Syn Viktora Lamberda wygłaszał jakąś przemowę, przytulając świeżo upieczoną żonę, a jego ojciec stał dumny obok, przyklaskując im, co jakiś czas. Jego córka znajdowała się kilka metrów dalej w towarzystwie swojej przyjaciółki. Blondynka próbowała zapewne przemówić drugiej do rozumu, ale ta wcale nie chciała jej słuchać. Co chwilę odpychała ją od siebie, a po jej policzkach płynęły łzy. Przez chwilę zawahałem się, czy nie podejść do niej i zrugać za zachowanie, ale w ostateczności dałem sobie spokój. Wyszedłem szybko z posiadłości i deportowałem się na Nokturna.

O tej porze nikt o zdrowych zmysłach nie pokazywał się w tych rejonach. Wieczorami na ulicę wychodziły nieciekawe jednostki, zaczepiając przechodniów i próbując wcisnąć niebezpieczne, ważone w ciemnych piwnicach, trucizny. Ja byłem jedną z tych osób, do której nikt nie podchodził. Tutejsi rabusie i łupieżcy znali mnie od lat. Wiele razy przychodziłem uzupełniać składniki w pobliskich sklepach, więc darzyli mnie szacunkiem.

Po rozejrzeniu się wokoło, ruszyłem jedną z ciemnych uliczek do zaułka. Przy obskurnym murze, na którym wisiały stare i potargane plakaty z zaginionymi lub poszukiwanymi osobami, znajdowały się obdarte z farby drzwi. Spojrzałem na adres zapisany na skrawku papeterii, a następnie na ten, który widniał na drzwiach. Chwyciłem za klamkę i wszedłem powoli do środka.

Pomieszczenie było ciemne i brudne. Na drewnianej podłodze znajdowała się spora warstwa kurzu, z gdzieniegdzie widniejącymi śladami dużych, męskich butów. Zrobiłem kilka kroków w głąb, odgarniając końcem różdżki pajęczynę, która stanęła mi na drodze. Kolejne drzwi były lekko uchylone, a ze środka wydobywało się jasne światło i odgłosy rozmów. Nim jednak wszedłem do kolejnego pokoju, ktoś mnie uprzedził, wychodząc z drugiej strony. Stanąłem twarzą w twarz z Yaxley’em, którego ostatni raz widziałem trzynaście lat temu podczas ostatniej, wspólnej akcji.

- No nie wierzę! – Podniósł zachrypnięty głos, przecierając mokre usta. Jego blond włosy spięte były w kucyk, a na twarzy malował się kilkudniowy zarost. – Stary, poczciwy Severus.

- Gdzie jest Mcnair? – Zapytałem chłodno, chcąc go wyminąć, ale zagrodził mi drogę.

- Może najpierw byś się przywitał. Tyle lat. Szmat czasu.

Ze środka usłyszałem śmiechy, a następnie szuranie kilku krzeseł naraz. Więc w budynku znajdowała się ich większa grupka, niż tylko tych dwoje? Instynktownie, zacisnąłem palce na różdżce, robiąc krok w tył. Drzwi rozwarły się szerzej, a obok Yeaxleya pojawił się Mcnair we własnej osobie, a tuż za nim Marcus Flint. Chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu, przepychając się przed pozostałych. Cała trójka wyglądała i zachowywała się w taki sposób, jakby na mnie czekała. Czyżby to…

Zanim wyciągnąłem przed siebie różdżkę, zawahałem się na moment. Niestety, pozostali postanowili to wykorzystać i wyłonili się bardziej do przodu, okrążając mnie. Cały czas mierzyli we mnie różdżkami, ale nie odważyli się rzucić żadnego zaklęcia.

- O kurwa! – Ożywił się nagle Flint. – Mój stary profesorek!

- Na twoim miejscu bym się tak nie cieszył – powiedziałem cynicznie, patrząc na niego z pogardą.

Od razu przypomniałem sobie, jak cała trójka próbowała dobrać się do Lamberd. Flint w szczególności był na mojej czarnej liście.

- Spójrz, Severusie – zaśmiał się Mcnair, rozkładając na moment ręce i spoglądając na swoich towarzyszy. – Jesteś na przegranej pozycji, a dalej próbujesz wyjść z podniesioną głową.

Nim odpowiedziałem, Flint rzucił we mnie klątwą niewybaczalną. Siła zaklęcia była mierna, więc dało mi to przewagę i jednym machnięciem różdżki, rozłożyłem chłopaka na łopatki. Były uczeń zaczął przeklinać, próbując podnieść się z podłogi. W tym samym czasie, z lewej strony Yaxley postanowił uczynić to samo. Jego również udało mi się znokautować. Zerkałem na każdego z osobna, czekając na kolejny atak. Przez chwilę odpierałem ataki i klątwy, jakimi we mnie rzucano, ale w końcu zabrakło mi sił. Mcnair ostatecznie mnie rozbroił. Różdżka wyśliznęła mi się z ręki i poturlała się w kąt pokoju.

- Nie potraficie grać czysto? – Zakpiłem, lekko dysząc i prostując się dumnie. – Trzech na jednego i to jeszcze pojedynek bez ostrzeżenia? Żałosne.

- Żałosny, to ty jesteś! – Wypluł z siebie Flint. Chciał rzucić się w moją stronę, ale Mcnair ostudził jego zapał. Jednak to nie przeszkadzało Flintowi w dalszym wyrzucaniu bzdur ze swoich parszywych ust. – Wiesz, co ci powiem? Czekałem na dzień, w którym będę mógł potraktować cię w ten sam sposób, co ty mnie. Och, jak długo na to czekałem!

- Na razie niezbyt ci to wychodzi – zaśmiałem się cicho. – Nie nadajesz się nawet na pucybuta Czarnego Pana.

- Ty…

- Merlinie, skończ! – Jęknął Mcnair, machając na chłopaka. – Powiedz, Severusie, co cię do nas sprowadza? Teraz, jak nie masz różdżki, możemy chyba porozmawiać na spokojnie? Chyba, że od razu chcesz przejść do tortur.

Flint natomiast zarechotał obleśnie.

- Domyślam się, że bardzo dobrze wiecie, co mnie sprowadza – odparłem spokojnie. – I raczej nie dostanę odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują.

- No nie – wymsknęło się uchachanemu Flintowi. Chłopak wyglądał, jakby od bardzo dawna nie brał udziału w żadnej walce. Aż się palił do tego, żeby mnie zaatakować. Oczy świeciły mu szaleńczym blaskiem, a z ust co chwilę ściekała ślina, którą wycierał w brudny rękaw bluzy.

- W takim razie, nie ma co tego przedłużać – dodałem, oddychając głęboko. Zacisnąłem dłonie w pięści, czekając na serię cruciatusów. Jako pierwszy do ich rzucenia, zabrał się Mcnair. Strumień czerwonego światła uderzył mnie prosto w pierś. Przechyliłem się nieco do przodu, próbując znieść z godnością ból, który rozrywał mi klatkę piersiową, ale Flint nie byłby sobą, gdyby nie chciał mnie upokorzyć. Zaklęciem podciął mi nogi, więc upadłem boleśnie na kolana. Mcnair nie usłyszawszy żadnego jęku, który miał się wydobyć z moich ust, ponownie rzucił klątwą. Tym razem trafiła mnie w brzuch. Warknąłem gardłowo, zginając się. Oparłem dłonie na brudnej podłodze, wbijając paznokcie w drewno.

- Wciąż mało satysfakcjonujące – skomentował niezadowolony Valden. – Crucio!

- Crucio! – Dodał Yaxley.

Moc zaklęcia była tak olbrzymia, że nie byłem w stanie jej kontrolować. Krzyknąłem głośno, czując jak moje wnętrzności palą żywym ogniem. Zawiesiłem głowę miedzy ramionami, drżąc cały i wrzeszcząc w niebogłosy.

- Teraz, to jest zabawa! – Ucieszył się Flint, po czym machnięciem różdżki rozerwał mi skórę na ramieniu. Ręka, na której się podpierałem, przestała funkcjonować. Upadłem boleśnie na łokieć, widząc jak całe ramię pokrywa mokra, bordowa plama.

Chłopak podszedł bliżej i butem przewrócił mnie na plecy. Oddychałem płytko z przymkniętymi oczami, dając sobie chwilę na przyzwyczajenie się do bólu. Wiedziałem, że na tym się nie skończy.

- Szkoda, że nie ma tu tej twojej głupiej kurwy. Chętnie bym ją wydupczył – powiedział, śmiejąc się do rozpuku. Otworzyłem w końcu oczy, patrząc na niego mściwie. – Ta suka zrobiłaby wszystko, żeby cię chronić, wiesz o tym? Chciała nawet mi obciągnąć, żebyś tylko był bezpieczny.

- Mówisz o tej, co kopnęła cię w jaja, czy tej drugiej? – Zainteresował się Mcnair, podchodząc bliżej. Stanęli nade mną niczym katy. Uśmiechnąłem się pod nosem.

- Co cię tak bawi?! – Zdenerwował się chłopak, po czym kopnął mnie z całej siły w zranioną rękę. Syknąłem cicho z bólu, ale w dalszym ciągu uśmiech nie chciał zejść mi z twarzy.

- Głupia kurwa, powiadasz? A jednak dała radę kopnąć cię w jaja i uciec – mruknąłem cicho. Utrata dużej ilości krwi powodowała, że powoli zaczynałem tracić kontakt z rzeczywistością. Drugą dłoń przycisnąłem do rany, ale Flint odepchnął mi rękę nogą i przytrzasnął podeszwą palce do podłogi.

- Ma rację – zarechotał Yaxley i splunął mi pod nogi.

- Nie odzywaj się! – Zagroził mu Flint.

- Nie popisałeś się wtedy – dodał Mcnair, wtórując koledze. – Przez ciebie musiałem zostawić taką fajną cipkę. – Mężczyzna zamyślił się na moment, oblizując usta.

Flint nie mógł znieść drwin ze strony Śmierciożerców, więc postanowił wyładować swoją złość na mnie. Ponownie się zamachnął, tym razem uderzając w brzuch. Otworzyłem szeroko oczy, łapiąc powietrze jak ryba bez wody. Nim jednak doszedłem do siebie, ten znowu ponowił atak. I raz jeszcze.

Uderzał na oślep, jakbym był workiem treningowym. Pozostali tylko się śmiali. Przestałem w końcu liczyć, ile razy dostałem w brzuch, a ile w ramię. Byłem przekonany, że ręka nadaje się do rekonstrukcji. W ustach poczułem smak krwi, a przed oczami widziałem tylko ciemność. W uszach mi brzęczało. Słyszałem już tylko głosy, ale ich nie rozpoznawałem.

- Wystarczy, bo go zabijesz.

- I dobrze! Dostanie chuj za swoje!

- Mieliśmy go tylko uszkodzić! Musisz rozumieć rozkazy, jakie dostajesz, młody!

- Pierdolony pies Dumbledore’a!

- Będzie miał nauczkę na następny raz i przestanie węszyć.

Ktoś rzucił mi różdżkę na pierś, ale nie miałem nawet siły chwycić jej miedzy palce.

- Spierdalamy stąd. Lucjusz czeka na wieści…