poniedziałek, 17 sierpnia 2020

101. Moody, biblioteka i impreza Sabriny

Staliśmy naprzeciw siebie w starej sali do Obrony Przed Czarną Magią. W pomieszczeniu panował zaduch, nie pomogły nawet uchylone okna. Ławki i wszystkie eksponaty odsunięte były daleko pod ściany. Część z nich zakrywały poszarzałe, pokryte grubą warstwą kurzu prześcieradła. Niektóre ukryte kształty przywodziły na myśl ludzkie sylwetki. Na domiar złego, za każdym razem gdy tu byliśmy, zmieniały one swoje położenia. Zawsze, gdy trenowaliśmy poza gabinetem, czułam, jakby obserwowało mnie wiele par oczu. Zbyt wiele. Winę za to ponosiły skryte w gęstych sieciach pająki, puste ramy obrazów czy może faktycznie nie byliśmy tutaj sami? Wmawiałam sobie, że to tylko takie wrażenie. Atmosfera była gęsta i przytłaczająca. Zupełnie jak gdyby to miejsce skrywało w sobie jakąś tajemnicę. Być może mój niepokój wynikał z tego, że Profesor Moody zabrał ze sobą swoją maskę śmierciożercy. Misternie wykonany przedmiot czekał w jego kieszeni do momentu, gdy drzwi zamknięte były na kilka spustów. Mężczyzna oblizał się powoli i zajął miejsce po przeciwnej stronie sali. Mieliśmy dużo ćwiczyć, a po tym, jak popracował nad moim refleksem i skupieniem, przyszła pora na inny rodzaj zabawy. Miałam udowodnić swoje opanowanie i wykorzystać je w praktyce.

W milczeniu obracałam w palcach różdżkę. Widziałam już kiedyś tę maskę i jak zawsze nie mogłam odwrócić od niej wzroku. Brzydziłam się złem i naumyślnym powodowaniem komuś krzywdy, ale jednego nie można było śmierciożercom odmówić - ich maski były dostojne. Tego samego o ich nosicielach powiedzieć nie można było. Profesor Moody wielokrotnie podkreślał, jakich czynów dopuszczali się poplecznicy Czarnego Pana. Porównywał ich także do kryjących się po kanałach szczurów, wspominając dawne chwile, gdy ci wyłgiwali się na procesach. Trudno szanować kogoś, kto trzyma z silniejszym tylko dlatego, że tak mu wygodnie. Trudno też uwierzyć, że ci ludzie mieliby znowu sprzymierzyć się ze złem. A jednak istniały osoby, które po prostu lubiły obserwować, gdy świat płonął. Gdy innych zalewało cierpienie. Lubili zadawać ból i siać zniszczenie. Gdy Profesor Moody nakładał na twarz maskę, jego zdrowe oko w ten sam sposób emanowało jakimś wewnętrznym szaleństwem. To była wina maski, prawda?

– Gotowa? – zapytał i odchrząknął. Poruszył barkami i głową, trzepnął dłońmi. Przygarbił się. Zacisnął na próbę palce, jakby sprawdzał działanie swojego nowego ciała. Z tą różnicą, że był to cały czas ten sam człowiek. Ten sam profesor.

– Tak profesorze. Możemy zaczynać. – Kiwnęłam głową i przełknęłam głośno ślinę.

– Fantastycznie.

Szalonooki błyskawicznie sięgnął pod połę płaszcza, próbując wyszarpnąć różdżkę. Byłam gotowa na ten ruch, więc równie szybko wystrzeliłam Expelliarmusem. Czar trafił w dłoń mężczyzny, powodując, że ten na moment ją cofnął. Jego mechaniczne oko świdrowało mnie wzrokiem. Nie było mi dane długo cieszyć się zwycięstwem, bo Moody sięgnął po różdżkę raz jeszcze, tym razem przy okazji stawiając krok w bok. Moje zaklęcie mignęło mu tuż obok łokcia. Byłam pewna, że pod maską uśmiechnął się sam do siebie. Przygarbił się jeszcze bardziej i zaczął stawiać w moją stronę duże, ciężkie kroki. Cały czas zachowywałam skupienie, raz po raz skacząc wzrokiem z różdżki profesora, na jego zakrytą maską twarz. Budowa przedmiotu skutecznie uniemożliwiała mi odczytanie intencji, czy też kolejnego, nadchodzącego zaklęcia. Musiałam zdać się na intuicję. Być może pod tym względem Moody szedł mi na rękę. Miotaliśmy zaklęciami jak opętani, ale były to same zaklęcia pojedynkowe. Czułam, że język plącze mi się od wypowiadania ich tak szybko. Niestety Profesor skutecznie je wymijał lub odbijał. Gdy strzelił tym samym we mnie, udało mi się obronić. Krążyliśmy w kółko. Starałam się utrzymać dystans, strzelałam mu pod nogi. Parę razy udało mi się go nieco odepchnąć, ale był niestrudzony. Zawsze szybko wracał do poprzedniej pozycji. Miałam wrażenie, że jego różdżka przykleiła mu się do dłoni i tylko dlatego nie chce jej opuścić. W końcu przypadkiem opuściłam gardę. Jego czar odepchnął mnie mocno do tyłu. Na moment mnie zamroczyło, ale szybko skoczyłam w stronę najbliższych eksponatów, chowając się za przykrytą materiałem kukłą treningową. Rozmasowałam obolały bark.

– Jesteś w pułapce! – zawołał jakby z triumfem. – Wiesz co to znaczy Klaro? Że już po Tobie…

Miałam ochotę zaprzeczyć, ale postanowiłam, że nic nie powiem. Naprawdę wczułam się w te zajęcia. Chciałam udowodnić mu, że nauki nie idą jak krew w piach. Z jednym miał rację. Byłam w potrzasku. Faktycznie, mogłam albo wyjść mu naprzeciw, albo wspiąć się po niestabilnej konstrukcji gratów. Szybka ocena sytuacji podsunęła mi też trzecie wyjście. Ukucnęłam i spojrzałam pod ławki. Było tam dość miejsca, żebym mogła się przecisnąć. Szybko, na czworakach zaczęłam pod nimi pełznąć w stronę wyjścia. Oddychałam ciężko, zmęczona całym tym pojedynkiem.

– Co jest? – zdziwił się Moody. – Nie atakujesz? Poddałaś się tak szybko? Nie tego Cie uczyłem – powiedział jakby z zawodem.

Wciąż pełznąc pod ławkami, ponownie miałam ochotę mu zaprzeczyć. Wciągnęłam mocniej powietrze, a unoszący się kurz osiadł na tyle mojego gardła, drapiąc je. Złapałam się za szyję, jednocześnie z całych sił próbując powstrzymać odruch kaszlu. Profesor w kilku krokach znalazł się przy kukle i gwałtownie ją odsunął, gotów na to, by odbić mój czar. Kiedy wcale mnie tam nie znalazł, zapadła cisza. Usiadłam na piętach i zasłoniłam dłonią usta, próbując nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Obserwowałam mężczyznę z odległości kilku kroków. Właściwie to widziałam tylko jego nogi. Chwilę stał w miejscu.

– Nie tak łatwo przede mną uciec, ptaszyno… – zawołał, powoli się obracając. – Możesz śmiało próbować, ale nie osiadaj na laurach. Nadal jesteś w potrzasku. Zamknięta w klatce. Tylko Ty i ja. Sam na sam. Na pewno dobrze wiesz, że jesteś na przegranej pozycji…

Jego ciężkie buty przespacerowały się wzdłuż ławek. Wyglądało, jakby mnie ominął. Dusiło mnie. Oczy zaczynały mi łzawić. Naprawdę miałam ochotę kaszlnąć.

– Jak taka drobna, młoda uczennica jak Ty miałaby wygrać ze śmierciożercą, hm? – zapytał, stając bliżej środka sali. – Jak miałaby wygrać… z moim okiem!

Moody rzucił zaklęcie lewitacji, a ławka pod którą się kryłam i wszystko co na niej leżało, uniosło się w powietrzu. Przecież cały czas widział mnie doskonale! Jedynie się bawił.

– To niesprawiedliwe! – pisnęłam i pozwoliłam sobie w końcu na chwilę kaszlu.

– Życie nie jest sprawiedliwe – odpowiedział, rozkładając ręce.

Moody gwałtownie machnął różdżką, a ławka wylądowała na szczycie innej. Nie czekałam ani chwili dłużej. Wciąż kaszląc, wpełzłam pod kolejną z ławek.

– Zamierzasz ciągle uciekać, ptaszyno? – zapytał profesor, podnosząc kolejny mebel i powoli tworząc z nich piramidę. – Technika przeczekania… dobra metoda, ale tylko wtedy, jeśli liczysz na wybawienie. Kto miałby Cie wybawić tu i teraz, hm? Przypominam, jesteśmy sami. Nikt nie przyjdzie Ci z pomocą. Nikt nawet nie wie, gdzie ćwiczymy.

– Mogę też czekać na błąd przeciwnika ­– zawołałam, nie spoglądając za siebie. Ruszyłam w stronę kąta sali, by znaleźć się jak najgłębiej, pod wszystkimi gratami.

– Sęk w tym, że prędzej to Ty popełnisz błąd…

Moody w końcu stracił cierpliwość i sam ruszył w stronę ławek, gwałtownie odsuwając kolejne meble ze swojej drogi. Tym razem odpychał je za siebie. Ja czekałam, aż się zbliży.

– W ten sposób niewiele się nauczysz, Klaro. Poza tym życie, które polega na ciągłej ucieczce, jest uciążliwe. Nieprzespane noce nawarstwiają się jedna po drugiej. W końcu zmęczenie jest tak silne, że nie pozwala Ci jasno myśleć. Wszędzie doszukujesz się innych znaczeń. Zaczynasz widzieć wrogów, tam gdzie ich nie ma. Przestajesz ufać nawet własnemu cieniowi…

Mechaniczne oko profesora momentalnie skupiło się na mnie. Siedziałam na piętach, niemalże w rogu pomieszczenia. Skulona trwałam w bezruchu, trzymając różdżkę w gotowości. W końcu Moody pozbył się innych przeszkód. Stanął przede mną, złapał za krawędź ławki i uniósł ją stanowczym ruchem. Wiedziałam, że nie dam rady uciekać przez wieczność, dlatego postawiłam wszystko na jedną kartę i dokładnie w tym samym momencie, uderzyłam w niego Drętwotą. Wypowiadając zaklęcie, mocno zacisnęłam powieki. Po chwili ciszy, uchyliłam je i zamrugałam, sama nie wierząc w to, że naprawdę nic mi się nie stało. Wciąż klęcząc przed Moody’m, podniosłam na niego wzrok. Mężczyzna trwał zastygnięty w jednej pozie. Jedynie jego mechaniczne oko nie poddało się działaniowi czaru i wpatrywało się we mnie natarczywie. Uśmiechnęłam się szeroko, rozumiejąc, że moja taktyka jakimś cudem zadziałała.

– Stała czujność, profesorze? – zagadnęłam i podniosłam się z kolan. – Chyba można to uznać, za moje zwycięstwo?

Szczęśliwa, że go przechytrzyłam, chciałam wyminąć go bokiem. W tym samym momencie Moody przestał dłużej udawać, że mój czar go trafił. W jednej chwili wystawił w bok rękę i mocno objął mnie w pasie, zatrzymując w pół kroku. Puszczona ławka uderzyła z łoskotem w posadzkę. Mężczyzna pchnął mnie do tyłu tak, że uderzyłam pośladkami o kant mebla i prawie upadłam na plecy. Zaraz potem stanął tuż przede mną, znajdując się niemalże pomiędzy moimi nogami i przyłożył mi koniec różdżki do krtani.

– Doprawdy? – zapytał, wyraźnie zadowolony z obrotu sprawy. – Ja bym uznał to za moje zwycięstwo.

Westchnęłam zawiedziona. Mężczyzna powoli zsunął maskę z twarzy i odłożył ją na blat, nie zmieniając jednak pozycji. Jego mechaniczne oko prześlizgnęło się po mojej sylwetce. Język mimowolnie zwilżył wargi.

– Wiesz co Cie zgubiło?

– Brak wprawy? – zapytałam skruszona i próbowałam uciec bokiem spomiędzy nauczyciela i ławki. Mężczyzna jednak złapał mnie za bark i naparł na mnie biodrami, dając mi do zrozumienia, że nie skończył mówić i nie mam prawa mu się wymykać.

– Pewność siebie, zamknięcie oczu i to, że odwróciłaś się do mnie plecami – wyliczył, a następnie zmrużył oczy. Koniec jego różdżki przejechał po mojej szyi, aż poczułam przechodzące po moim ciele ciarki. – Nigdy, przenigdy tego nie rób. Nie odsłaniaj się, nawet jeśli myślisz, że wygrałaś. W normalnych warunkach, ten błąd mógłby kosztować Cie życie. Rozumiesz?

Pokiwałam głową. Dopiero wtedy Szalonooki odpuścił. Gdy się odsunął, wyprostowałam się i z krzywą miną rozmasowałam bolący pośladek. Mój wzrok zjechał na leżącą na blacie maskę. Nauczyciel w tym czasie poprawił spodnie. Sięgnął do buteleczki i upił z niej łyk, obserwując mnie kątem oka.

– Profesorze… właściwie dlaczego śmierciożercy nie używają cały czas trzeciego z niewybaczalnych zaklęć? Przecież to byłoby o wiele prostsze…

– To prawda, że byłoby proste – Moody kiwnął głową i również wpatrzył się w przedmiot. Oblizał się. W jego wzroku było coś dziwnego.

– Więc?... – dopytałam po przedłużającej się chwili ciszy.

– Na pewno nie jest tak satysfakcjonujące. Tak myślę – sprostował i odchrząknął. – Użycie tych zaklęć bez odpowiedniego podejścia i zaangażowania nie przynosi żadnych efektów. Jeśli zaś ktoś jest na tyle zepsuty, że może te czary wykonywać, raczej nie zadowoli się szybką śmiercią swojej ofiary. W końcu sama śmierć nie jest tak straszna, jak ten cały arsenał klątw, jakie mogą nas zranić. Jeśli zaś chcesz, żeby się Ciebie bali, musisz sprawić, by na samą myśl o tym, co możesz im zrobić, błagali o litość. Legendy nie tworzą się same.

Zmarszczyłam brwi, przez moment trawiąc w głowie to, co mi powiedział.

– Właściwie… skoro tylko zepsute osoby mogą używać zaklęć niewybaczalnych, jakim cudem profesor nam je zademonstrował na zajęciach?

– Być może jestem jednym z nich? – zapytał tajemniczo.

Przez moment oboje staliśmy w bezruchu, patrząc na siebie nawzajem. Profesor trzymał buteleczkę w połowie drogi do ust, kołysząc nią i wyraźnie czekając na moją reakcję. Zamrugałam jako pierwsza. Szalonooki wyglądał, jakby mówił poważnie, ale uznałam, że jedynie mnie sprawdza. Alex miała co do Moody’ego swoje przekonania, ale ja sądziłam, że znam go niemal na wylot. Nie widziałam w nim zła. Nie mógł być zepsuty.

– Na pewno nie – potrząsnęłam głową. – Musi być inne wytłumaczenie.

Moody parsknął. Uśmiechnął się lekko, położył swoją dużą dłoń na mojej głowie i zmierzwił mi włosy.

– Skoro tak uważasz, ptaszyno.

– Tak musi być – stwierdziłam z przekonaniem. – Profesor poświęcił całe swoje życie walce ze złem. To niemożliwe, żeby Pan sam stał się tym, kogo Pan ściga.

– A co jeśli powiem Ci, że nie jestem już tamtym człowiekiem co kiedyś? Hm? – mężczyzna poruszył brwiami. Patrzył na mnie czujnie.

– Każdy się zmienia z czasem, ale na pewno nie aż tak. Wciąż jest Pan aurorem.

– Na przymusowej emeryturze – zaznaczył. – Właściwie te wszystkie zasługi Moody’ego-aurora, to dawne dzieje.

– Ale wciąż pozostaje Profesor czujny. Z resztą gdyby Pan nie czuł, że będzie potrzebny, na pewno nie brałby Pan tej posady u nas w szkole. Nie angażowałby się tak w bezpieczeństwo uczniów. Nie pomagał nam…

– I tu masz rację – kiwnął głową i wetknął różdżkę za pasek. Wziął łyk napoju, a potem zamlaskał, wpatrując się w leżącą na stole maskę. Zaczął mówić cicho, jakby bał się, że ktokolwiek go usłyszy. – Stary ja liczę, że znów będę potrzebny. Tęsknie za tym. Robię co w mojej mocy, by stało się to rzeczywistością. Krok po kroku. Chcę, by to było tu i teraz, ale wiem, że jeszcze trochę czasu minie… że to jeszcze nie czas…

– Ale… Już Pan jest potrzebny – przyznałam i pod wpływem impulsu, objęłam go.

– Klaro… – wyrwany z zamyślenia mężczyzna odchrząknął.

– Mi jest Pan potrzebny – powiedziałam szybko. – I Alex też, ale ona nienawidzi tego przyznawać. Tak mi się wydaje przynajmniej.

Nim profesor zdążył coś mi odpowiedzieć, puściłam go i sięgnęłam po maskę. Trzymając ją oburącz, kciukami przejechałam po jej powierzchni.

– A to powinno przypominać Panu, dlaczego profesor robi to wszystko. Dlaczego się tak poświęca. Marnuje całe swoje życie…

– Nie marnuje go – powiedział nagle, jakbym trafiła w czuły punkt. Wyciągnął mi maskę z rąk i sam na nią spojrzał. Z nostalgią.

– Przepraszam – Zaczerwieniłam się. – Miałam na myśli…

– Tak, wiem – mruknął, patrząc na przedmiot jak zaklęty. – Ale masz rację. Ta maska wiele mi przypomina. Wiem po co to robię. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Zerknął na mnie, a ja uśmiechnęłam się do niego i kiwnęłam mu głową. Robił to, by do końca swych dni walczyć ze złem. Nie było innego wytłumaczenia. Gdybym tylko wiedziała, co tak naprawdę miał wtedy na myśli…



***



Po zajęciach przez chwilę rozmawialiśmy o nowych uczniach. Moody wydawał się nimi zainteresowany, ale jakimś cudem nie słyszał wcześniej o organizacji ojca tej dwójki. Zaciekawiona tematem postanowiłam poszukać jakichś informacji. Mogłam niby dopytać profesora Flitwicka, ale czułabym się dziwnie, próbując go przesłuchać. Wyszłabym na wścibską. Zamiast tego, postanowiłam skorzystać z nieodzownego źródła wiedzy – biblioteki i zawartych w niej książek. Spacerowałam między półkami, przyglądając się skórzanym grzbietom woluminów i co jakiś czas wyciągając któryś z nich. Przesuwałam palcem po spisie treści, a gdy nic nie pasowało mi do tematu, ruszałam dalej. W paru książkach znalazłam tylko krótkie wzmianki. Nie chciałam przegapić żadnej informacji, szukałam więc nie tylko Białej Drogi jako takiej, ale także informacji o innych zgromadzeniach religijnych, różnych stowarzyszeniach, o tym, kim właściwie jest pastor… Wiele z tego było w dziale mugoloznastwa. Wkrótce moja potencjalna lista czytelnicza zaczęła niebezpiecznie rosnąć. Miałam obawy, że jak tak dalej pójdzie, będę musiała przeczytać połowę regału. Lubiłam książki, ale nawet ja musiałam powiedzieć sobie stop. To był ten moment. Trzymając w rękach spory stosik książek, ledwo widziałam gdzie idę. Postanowiłam w końcu zająć jakiś stolik. Odruchowo ruszyłam do tego, który był moim ulubionym. Stolik, przy którym kiedyś uczyłam się razem z Malfoyem. Nie spodziewając się tam nikogo, odłożyłam z hukiem książki na blat. Dopiero wtedy zauważyłam, że jedno z miejsc przy stoliku było już zajęte. Siedział tam ten nowy chłopak. Od razu zerknął w moją stronę.

– Przepraszam, nie zauważyłam, że stolik jest już zajęty – powiedziałam speszona, szybko zbierając z powrotem stosik. Naprędce zbierane książki tworzyły tak krzywą wieżę, że zaczęły mi się przechylać.

– Spokojnie, to duży stolik. Zmieścimy się oboje – odpowiedział, jednocześnie odkładając notes. Wstał, wygładził koszulę i podszedł do mnie, podając mi wyciągniętą przed siebie dłoń. – Nie przedstawiłem się poprzednio. Jestem Samuel Pyrites.

– Klara Amber.

Podaliśmy sobie dłonie. Samuel patrzył mi przy tym w oczy. Lekko się uśmiechnął. Wrócił na miejsce.

– Amber jak bursztyn? – dopytał, podnosząc notes.

– Dokładnie – niepewnie, lekko speszona usiadłam na krześle. Nagle miałam wrażenie, że nie wiem co zrobić z rękami. – Pyrites chyba też ma jakieś znaczenie, prawda? To chyba minerał…

– Dziesięć punktów dla Gryffindoru – wypalił nagle, profesorskim tonem. Gdy zobaczył moją zdezorientowaną minę, dodał. – Tak tutaj mówicie, prawda? – uśmiechnął się, a ja kiwnęłam głową. – Piryt, to tak zwane złoto głupców. Błyszczy, ale jest niewiele warte. Co czytasz?

Samuel z zainteresowaniem przyjrzał się mojej kolekcji książek. Jego stosik oscylował tematyką wokół historii Hogwartu i jego założycieli. Potrafiłabym znaleźć z pięć powodów, po co mu to było. Gorzej było z moimi książkami... No bo co miałam powiedzieć? Prowadzę research na temat Twojej rodziny? Prędzej zapadłabym się pod ziemię. Z drugiej strony, wyglądał na bystrego i z pewnością sam połączył fakty. Pytał więc, żeby wywołać zmieszanie? A może to tylko czysta ciekawość?

– Ja… to… to znaczy… referat. Robię referat na historię magii – wypaliłam w końcu, jednocześnie zagarniając książki bliżej siebie.

– Przypomina raczej historię organizacji – niewinnie zauważył, prześlizgując wzrokiem po wytłoczonych w okładkach tytułach.

– A tak… bo… – popatrzyłam na stosik, złapałam za pierwszą z książek i mnie olśniło. – Wiesz… Jedno nie wyklucza drugiego. W historii magii znalazły się też magiczne stowarzyszenia.

– A więc magiczne stowarzyszenia w książkach z działu mugoloznastwa… – Samuel powiedział powoli na głos, jednocześnie stukając końcem ołówka w kartkę notesu. ­­– Ciekawe, że przerabiacie to teraz. Przypomnij mi, na którym jesteś roku?

– Na czwartym – odpowiedziałam. ­– Ale nie przerabiamy tego. To referat na wyższą ocenę, nie związany z głównym tematem zajęć.

– Właściwie to nie moja sprawa – uśmiechnął się do mnie uprzejmie, a później zatonął wzrokiem w notesie. Sądząc po ruchu jego ręki, zaczął szkicować. Gdy poczułam się względnie bezpiecznie i otworzyłam książkę, odezwał się znowu. – Lepiej nie przyznawaj się mojej siostrze, że czytałaś o naszym ojcu.

Czyli wiedział.

– Ja… Przepraszam – bąknęłam czerwona jak burak. – Wiem jak to wygląda…

– Daj spokój ­– uciął, szkicując jeszcze intensywniej. – Ciekawość, to pierwszy krok w stronę prawdy.

Dał mi do myślenia. Odłożyłam książkę i przyjrzałam się nowemu uczniowi o wiele uważniej. Nie wyglądał na zdenerwowanego, czy podirytowanego. Moje kłamstwo nie było idealne, ale od razu przejrzał mnie na wylot. Być może taka sytuacja nie zdarzyła mu się po raz pierwszy i dlatego szybko połączył kropki? Być może przywykł do wścibskości ludzi i przestał zwracać na nią uwagę? Albo zawsze był ponadto?

– Znam tylko przysłowie, że ciekawość jest pierwszym krokiem w stronę piekła.

– Nie wierzę w piekło – powiedział beznamiętnie Samuel.

– Jak to? Czy Twój ojciec nie jest pastorem?... – zdziwiłam się.

– Jedno nie wyklucza drugiego – zacytował moje własne słowa.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie nawzajem. Ręka chłopaka ani na moment nie przestała szkicować. Zupełnie jakby był w jakimś transie. Ciszę przerwał dopiero trzeci głos.

– No kurwa! Tutaj jesteś! Stałeś się naprawdę przewidywalny – za plecami Samuela wyrosła Sabrina. Jej włosy puszczone były luzem, koszula rozpięta była pod szyją, krawata brakowało, a spódniczka mundurka była podciągnięta zdecydowanie za wysoko, niemal odsłaniając całe jej uda. – Chyba nie sądziłeś, że się ukryjesz, nudziarzu? – zapytała, kładąc mu dłonie na ramionach. Pochyliła się nad nim, tuż obok lewego ucha, niemalże muskając je policzkiem. Zerknęła na to co szkicował, później na mnie, a później uśmiechnęła się głupkowato.

– Uwierz, gdybym chciał się naprawdę ukryć, nigdy byś mnie nie znalazła. – Samuel poruszył barkami, próbując ją odgonić.

– Czyli liczyłeś na to, że przyjdę za Tobą jak pies? – siostra mocniej wbiła mu palce w barki.

– A nie jesteś nim? – zapytał z błyskiem w oku i uśmiechnął się do niej uprzejmie.

– Tylko, gdy ktoś sobie na to zasłuży – Sabrina zerknęła na moją zdezorientowaną minę i puściła mi oczko. Później spojrzała na brata i szepnęła mu do ucha. – Ciebie mogę pogryźć jak pies.

Otworzyła usta, a jej zęby momentalnie przybrały kształt ostro zakończonych kłów. Samuel spodziewał się takiego obrotu sprawy i szybko wykonał unik przed jej kłapnięciem. Twarz dziewczyny wróciła do normy. Zamrugałam. Przypomniałam sobie o tym, co wcześniej mówił Samuel. Zaczęłam więc dyskretnie zbierać książki, grzbietami w moją stronę, żeby przypadkiem nie zwróciły uwagi dziewczyny.

– Dobra, wstawaj – Sabrina wyprostowała się i skrzyżowała ręce na piersiach. – Nie po to zmusiłam tych dupolizów i patałachów do zorganizowania imprezy wszechczasów, żeby teraz mój mały braciszek się na niej nie zjawił.

– Mówisz, jakby to był jakikolwiek wysiłek – podsumował Samuel, wracając do szkicowania.

– Wysiłkiem jest nie porzygać się, gdy każdy pryszczaty dzieciak robi do Ciebie maślane oczy – dziewczyna ostentacyjnie obejrzała swoje pomalowane na czarno paznokcie. – Tyle mojego poświęcenia wystarczy. Z resztą nie przyszłam tutaj gadać. Rusz dupę! – Straciła cierpliwość i kopnęła nogę jego krzesła.

– Idź beze mnie – odpowiedział znudzony.

– Nie powinnaś zmuszać go do imprezy – wtrąciłam się.

– Zmuszać? – Sabrina zaśmiała się. – Po prostu dbam o swojego braciszka i jego kontakty towarzyskie. Gdyby nie ja, nigdy by nie zaruchał – uszczypnęła go w policzek, a on uderzył ją w dłoń, tak jak karci się wścibskie dziecko.

– Gdyby nie Ty, nie wypieprzyli by nas z poprzedniej szkoły – odciął się błyskawicznie.

– Wyrzucili was? Czyli to prawda? – wyrwało mi się.

Oboje na mnie spojrzeli.

– A co słyszałaś? – Sabrina wyglądała na zainteresowaną.

Odsunęła jedno z krzeseł i postawiła na nim nogę, opierając się o własne kolano, jakby była policjantem na przesłuchaniu. Zupełnie nic nie robiła sobie z faktu, że było widać jej majtki. Nie umknęło to jednak uwadze przechodzącej grupce krukonów. Jeden z nich nerwowo poprawił okulary, drugi spalił buraka i zasłonił oczy podręcznikiem, a trzeci stanął jak osłupiały. Możliwe że był to ich pierwszy taki widok.

– Słyszałam różne… yy… dziwne rzeczy… znaczy… nie będę nawet powtarzać! – pisnęłam i umierając ze wstydu, szybko zgarnęłam z blatu książki. – Raczej ktoś powiedział to z zazdrości. Ludzie wymyślają naprawdę podłe rzeczy.

– Wymyślają? Ale ja niczemu nie zaprzeczam – zaśmiała się ślizgonka.

Spojrzałam na nią zdezorientowana, a później skrzyżowałam spojrzenie z Samuelem. Chłopak potrząsnął głową i przewrócił oczami, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że ona wyolbrzymia. Nie zamierzając ciągnąć tematu, szybko ruszyłam do wyjścia.

– Nigdy nie mają odwagi powiedzieć tego w twarz – zakpiła Sabrina.

Chwilę później ona i Samuel wyszli z biblioteki. Przeniosłam się z moimi książkami na inny stolik i już w spokoju zajęłam się moim zadaniem. Bez rozpraszaczy poszło mi szybko. Biała Droga była bardziej tajemnicza niż mogłam sądzić… Musiałam opowiedzieć Alex o tym wszystkim.



***



Przyjaciółka nie podzielała mojego detektywistycznego entuzjazmu. Gdy wyszła na szlaban z profesorem Snape’m, położyłam się na łóżku i zamyślona raz jeszcze przejrzałam własne notatki. Zastanowiłam się. Samuel nie wyglądał na wkurzonego tym, że interesuje się jego rodziną. Nie próbował mnie od tego w żaden sposób odwieść. Albo wiedział, że tak naprawdę nic nie znajdę, albo rodzina Pyrites nie miała zupełnie nic na sumieniu, a te różne artykuły były pisane przez żądne sensacji hieny podobne do Rity Skeeter. Jasne-zaginięcia były zagadkowe, a szczątkowe informacje pozwalały wyobraźni działać. Czy mogło być jednak tak, że członkowie Białej Drogi rzeczywiście porywali ludzi i uchodziło im to płazem? I co ważne, czy gdyby te podejrzenia były realne, profesor Dumbledore pozwoliłby tej rodzinie się u nas uczyć?

Spakowałam wszystkie notatki do mojej bezdennej torby i przerzuciłam ją przez ramię. Chciałam odwiedzić profesora Moody’ego i przekazać mu wyniki moich poszukiwań, ale nie było mi dane do niego dotrzeć. Gdy tylko zeszłam po schodach do pokoju wspólnego, uderzył mnie gwar rozmów. Męska część gryfonów siedziała skupiona przy kominku i kanapie, a bliźniacy opowiadali o czymś żywo. Jedyną dziewczyną w zgromadzeniu była Angelina. Czarnoskóra gryfonka siedziała z założonymi rękami i wyglądała na nieco naburmuszoną. Gdy zobaczył mnie Ron, szybko poderwał się ze swojego miejsca.

– Widziałaś Alex? – zapytał roześmiany. – Ona musi to usłyszeć! Ponoć Ci nowi…

– Alex jest na szlabanie u Mistrza Eliskirów – przerwałam mu, jednocześnie próbując wymknąć się w stronę drzwi.

– O, Klara! – zawołał Fred i pomachał ręką, na moment przerywając opowieść. Cała gromadka spojrzała w moją stronę. Angelina zmrużyła oczy, ale rudzielec udał, że tego nie zauważył. – Dawaj, szykuj się. Idziemy na imprezę!

– Nigdzie z wami nie idę – powiedziałam szybko, doskonale czując na sobie mordercze spojrzenie gryfonki.

– Ale WSZYSCY idą – zaznaczył ucieszony Ron. – Ponoć szykują coś specjalnego.

– Nawet Hermiona obiecała, że wpadnie – wspomniał Harry, poprawiając okulary.

– Nie przyjmujemy dezerterów! – zawołał Fred, unosząc pięść ku górze. – To nasz obowiązek, uczestniczyć w imprezie powitalnej. Jeśli się wymkniesz, nie możesz dłużej nazywać się gryfonką!

– Przecież zawsze nazywacie ślizgonów wrogami – zamrugałam zdezorientowana. – A teraz chcecie się z nimi bawić?

– Teraz chodzi o dobre imię szkoły. Pokażemy im, który dom jest najbardziej wyluzowany i z kim najlepiej trzymać.

Uczniowie zaczęli wiwatować, jakby chcieli uczynić Freda przewodniczącym do spraw imprez. George obserwował go z boku, szeroko się uśmiechając. Nim się obejrzałam, szliśmy już wszyscy do Pokoju Życzeń. Byłam jedną z nielicznych osób, które nadal miały na sobie mundurek. Reszta albo ubrała się luźno, albo jak na imprezę. Włosy postawione na żelu, mocny makijaż, obcisłe jeansy i wręcz dusząca woń kilkunastu różnych perfum. Jako że taki tłum wzbudzałby podejrzenia, po drodze stopniowo rozdzieliliśmy się na mniejsze grupki. Ostatecznie zostałam sama z Harrym, Ronem i Neville’m. Staliśmy na rogu, wyglądając co jakiś czas na korytarz i odmierzając czas. Przyjrzałam się kolegom z klasy. Harry miał na sobie biały podkoszulek i granatową, rozpiętą koszulę z krótkim rękawem oraz ciemne jeansy, Ron ubrał koszulkę sportową z numerem i nazwiskiem ulubionego ścigającego oraz przetarte, jasne jeansy, zaś Neville tak jak ja był cały czas w mundurku. W pewnym momencie dołączyła do nas Hermiona. Miała na sobie niebieską sukienkę za kolano i ciemne, kryjące rajstopy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale gdy mnie spostrzegła, zamknęła je i odwróciła wzrok. Chłopacy spojrzeli na siebie nawzajem i pokręcili głowami.

– Znowu będziesz się burmuszyć? – mruknął Ron, zerkając na zegarek i stukając w niego palcem, jakby sprawdzał, czy ten nadal działa.

– Mam prawo. Nie potrzebuję przyjaciół, którzy trzymają z tą dzikuską, Alex – Hermiona westchnęła teatralnie.

– Wszyscy z nią trzymamy – powiedział Harry.

– W takim razie nie muszę rozmawiać z żadnym z was – dziewczyna odwróciła się na pięcie, gotowa by odejść.

– Daj spokój – Harry złapał ją za nadgarstek. – To nie fair. Nie każ nam wybierać.

– To skończcie ją usprawiedliwiać – warknęła dziewczyna.

– Nikt nic nawet nie powiedział! – oburzyłam się.

– Teraz nie, ale on mi powiedział wcześniej – Hermiona wskazała palcem na Rona.

– No co – zaśmiał się rudzielec. – Ja tylko powiedziałem, że śmiesznie wyszło na Wielkiej Sali. Ta bitwa na jedzenie była epicka.

– Jesteś dziecinny – zakpiła Hermiona. – A Ty… – spojrzała na mnie, jakby chciała mi coś wygarnąć. Ostatecznie ugryzła się w język.

– Nie popieram tego, co odwala Alex – powiedziałam od razu. – Przepraszam, że Cie upokorzyła. Wiem, że to nie był pierwszy raz, ale…

– Ale ciągle i tak robi to samo – dokończyła za mnie Hermiona. – Ona nie pasuje do naszego domu. Powinna być w Slitherynie z innymi obślizgłymi, zakłamanymi wężami…

– Nie mów tak o niej – zirytował się Harry. – Nie jest obślizgła.

– Ej, idziemy! – Ron wskazał na zegarek i ruszył szybkim krokiem w stronę Pokoju Życzeń.

– A o Angelinie nic nie powiesz? – zaczęłam dopytywać w biegu. – Spuściła mi głowę w toalecie. I to bez powodu! Ja wcale nie szukam kłopotów.

– Tłumaczyłam Ci, dlaczego w nie wpadasz – Hermiona potrząsnęła głową. – Przez nią. Zrozum to w końcu. Zawsze musisz ją tłumaczyć. Zawsze jej się coś dzieje…

Nie dokończyłyśmy rozmowy, bo drzwi do Pokoju Życzeń stanęły przed nami otworem. Zamiast zwyczajowego odźwiernego Puchona, przywitała nas jedynie koralikowa zasłona i odległe dudnienie basu. Wszyscy ucichliśmy i weszliśmy do środka. Drzwi zamknęły się zaraz za nami. Ron i Harry praktycznie zaczęli się przepychać, kto pójdzie przodem. Ja rozglądałam się uważnie, czując, ze coś jest nie tak.

– Nie powinien ktoś pilnować? – zapytałam cicho.

– Pewnie poszedł po napój. Każdego kiedyś suszy – powiedział Neville i poluźnił krawat.

Gdy wchodziliśmy coraz głębiej przez labirynt gratów, zauważyłam po prawej jakąś parę. Ona siedziała na skrzyni z szeroko rozłożonymi nogami, on zaś był pomiędzy nimi i trzymał ją za biodra. Całowali się namiętnie, jakby nie widzieli świata poza sobą. I to dosłownie. Nie zwracali zupełnie uwagi na to, że ktoś przechodził obok. Miałam wrażenie, że to był właśnie nasz „odźwierny”.

– Komuś się poszczęściło – zaśmiał się Ron i mrugnął do kolegów.

Szybko odwróciłam wzrok. W końcu dotarliśmy do głównego pomieszczenia. Muzyka dudniła naprawdę głośno, aż ciężko było rozmawiać. Na parkiecie szalało już sporo osób zarówno z wszystkich czterech domów, jak i z francuskiej i bułgarskiej szkoły. Przyjaciele szybko rozeszli się, każdy w swoją stronę. Na Hermionę czekał już Krum. Otoczony dziewczynami bułgar szybko porzucił swoje towarzyszki, na rzecz tej jedynej. Patrzyłam na to z uśmiechem. Przez to, jak się zagapiłam, nie zauważyłam gdzie zniknęli chłopacy. Chwilę stałam jak kołek. Będąc na imprezie bez Alex czułam się dość obco. Nie bardzo wiedziałam czym właściwie miałabym się zając. Zaczęłam spacerować w poszukiwaniu znajomych twarzy i czegoś do picia. Dudnienie muzyki wbijało się w umysł. Wprowadzało w trans. Zauważyłam, że strasznie dużo par mizdrzy się po kątach, a niektórzy nawet w dość publicznych miejscach, jak środek parkietu, czy prowizoryczne loże. Czy wszystkim aż tak było tęskno po świętach, czy o co chodziło? Nie rozumiałam. Znalazłam w końcu coś, co wyglądało jak stół z przekąskami i pączem. Nalałam sobie soku do kubka i ukradłam kilka ciasteczek, ukrywając je w torbie na później. Kiedy je chowałam, ktoś mnie szturchnął. Podskoczyłam i przypadkowo rozlałam sok na stół.

– Tutaj jesteś! – zaśmiał się Lucjan.

– Przez Ciebie wylałam… – jęknęłam, próbując po sobie posprzątać.

Spojrzałam na Bole’a. Jego koszula była częściowo rozpięta, krawata brakowało, a włosy były lekko zmierzwione, ale nadal prezentowały się dobrze. Wyglądał jakby dopiero co przetańczył kilka piosenek, zaś zapach alkoholu jasno świadczył o tym, że już trochę wypił. Ślizgon objął mnie ramieniem wokół szyi i przyciągnął do siebie.

– Uratowałem Cie przed błędem życia. Chyba nie chcesz pić tych sików? Zaraz skombinuje Ci coś mocniejszego.

– Maksymalnie piwo – powiedziałam, gdy zaczął mnie ciągnąć w stronę kryjówki ślizgonów.

– Maksymalnie piwo –powtórzył i przetarł kciukiem kącik ust. – No jak tam chcesz.

Weszliśmy do kryjówki. W pierwszej chwili nie poznałam miejsca. Wydawało się większe niż zawsze, kanapy były rozstawione bardzo szeroko, a zamiast stolików na środku, było coś, co przypominało mini ring. Na nim dwoje starszych o rok uczniów bez koszulek okładało się pięściami. Zamrugałam, nie wiedząc o co chodzi. Lucjan potraktował ten element, jakby było to czymś całkowicie normalnym. Wyminęliśmy ring, Lucjan poszedł za kanapy do lodówki, wyciągnął z niej piwo, otworzył je i rzucił w moją stronę. Złapałam butelkę w ostatniej chwili.

– Siad! – usłyszałam rozkaz.

Obróciłam się i zauważyłam siedzącą w centralnym punkcie Sabrinę, która zadowolona z siebie sączyła kolorowego drinka. Otaczał ją wianuszek mężczyzn, głównie ślizgonów i bułgarów. Jak na komendę, Lucjan znalazł się obok niej, szczerząc się niczym pies do swojej pani.

– Spisałem się? – zapytał, poruszając brwiami.

– Prawie. A gdzie ta druga?

– Gdzie ta druga? – Lucjan spojrzał na mnie. Zauważyłam, że coś w tym jego spojrzeniu jest nie tak.

– Jaka druga?... – zapytałam zdezorientowana. – Pytasz o Alex?

– Tak jej na imię? Alex – powtórzyła Sabrina i dokończyła drinka. Wystawiła pustą szklankę w bok, a jeden z chłopaków od razu wyrwał ją z ręki, żeby jej dolać. – Gdzie ona jest? Boi się przyjść?

– Alex ma szlaban – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Z profesorem Snape’m.

Sabrina uśmiechnęła się szeroko. Zbyt szeroko. Wydała mi się przy tym dość przerażająca. Napiłam się szybko i wycofałam w stronę drzwi. Bijący się na ringu chłopacy mieli już dość. Dziewczyna dała im znak i dwójka zmieniła się na inną.

– Lucjan, przyprowadź tą Alex – Sabrina złapała ślizgona za pobródek, zbliżyła twarz do jego twarzy i spojrzała mu głęboko w oczy. – Jeśli Ci się uda to może… być może… spotkamy się i poznamy nieco bliżej. Tego chciałeś, prawda? – przygryzła wargę.

Lucjan ochoczo pokiwał głową i poderwał się na równe nogi. Patrzyłam na niego, jakbym w ogóle go nie poznawała. Zgarnął po drodze butelkę czegoś i napił się, a potem wybiegł na zewnątrz.

– Co mu się stało?... O co tutaj chodzi?... – zapytałam. – Zaczarowałaś go?!

– Jedynie dobrze się bawimy. – Sabrina zaśmiała się w głos. Założyła nogę na nogę i złapała za napełnioną już szklankę, wracając do popijania drinka. – Jakoś nikt nie narzeka.

– On nie zachowuje się normalnie – potrząsnęłam głową i wycelowałam w nią palcem. – Jeśli to klątwa imperiusa, to złamałaś prawo! Masz go w tej chwili odczarować! Odczaruj ich wszystkich!

– Nie bądź śmieszna. To żadna klątwa.

– Lucjan jest narwany, ale nie aż tak – zacisnęłam pięść. – On ma swój rozum. Mam uwierzyć, że teraz nagle go stracił?

– Nie on pierwszy, nie ostatni – ślizgonka wzruszyła ramionami. – A Ty co tak się przyjebałaś, bujasz się w nim?

– N… nie – zająknęłam się. – Ale bardzo go lubię i nie mogę pozwolić na to, żeby tak się poniżał.

– Już za późno – Sabrina rozłożyła ręce. – Ale za to my możemy sobie pogadać. – Dała znak i miejsce obok niej zwolniło się. Klepnęła kanapę dłonią. – Słyszałam coś o Centaurach i że masz z tym coś wspólnego. O co chodziło? Może mi opowiesz krok po kroku? Lubię takie dziwne i tajemnicze historie.

– Nie wiem o czym mówisz…

– To dziwne, bo Lucjan mówił, że byłaś w centrum wydarzeń i powinnaś wszystko dokładnie pamiętać… Robili wam coś?

– Nie mam ci nic do powiedzenia.

– Nie lubisz mówić… – westchnęła teatralnie. – Dobra. Źle zaczęłam.

Sabrina wstała z kanapy. Chłopcy na ringu przestali się tłuc. Wszyscy byli w nią wpatrzeni, jakby była ich słońcem. Patrzyłam na nią podejrzliwie. Ślizgonka podeszła do stojącej z boku, srebrnej tacy z czekoladkami i zabrała jedną z samego szczytu stosiku. Kręcąc biodrami, podeszła do mnie.

– To może chcesz czekoladkę? – zapytała niewinnym głosikiem i sama wsunęła mi ją do otwartych z niedowierzania ust.

Czekolada była bardzo słodka, ale miała w sobie coś dziwnego. Jakiś posmak, którego nie potrafiłam zdefiniować. Dopiero gdy ją przegryzłam, doszło do mnie, że nie powinnam tego robić. Wystraszyłam się, że może zawierać jakiś narkotyk i szybko ją wyplułam. Nie dość szybko. Słodycz częściowo zdążył się rozpuścić w moich ustach.

– Za późno – Sabrina klepnęła mnie po policzku, a potem zadowolona usiadła.

Gdy patrzyłam jak odchodzi, uderzyła mnie dziwna myśl. Jej kształty… jej całe ciało… była taka… piękna…? Jak jasny punkt w pomieszczeniu. Jedyny, godny tego by na niego patrzeć. Ta myśl była taka obca, ale bombardowała mnie raz za razem.

– To co z tymi centaurami? – zapytała, a wszystkie oczy były wpatrzone we mnie.

Z jednej strony nie mogłam pozwolić jej czekać z drugiej zaś, wiedziałam, że coś jest nie tak. Być może moja świadomość walczyła dzięki temu, że dawki było naprawdę mało. Słodki smak na języku. Jej słodkie usta…

– Co mi podałaś? – zapytałam. – Co w tym było?!

W tym samym momencie, Samuel wszedł do kryjówki tylko po to, żeby ominąć wszystkich i zabrać butelkę alkoholu z lodówki. Popatrzył z pobłażaniem na kółko wzajemnej adoracji.

– Znowu karmisz wszystkich Eliksirem Miłości? – westchnął Samuel, potrząsając głową.

– Nie wpierdalaj się – syknęła Sabrina. – To najprostszy sposób, żeby wszyscy się słuchali.

– Dopiero marudziłaś, że nie lubisz, gdy się ślinią – ślizgon obciął mnie wzrokiem i uniósł brwi. – Dziewczynom też dajesz?

Patrzyłam na nich zdezorientowana. Kręciło mi się w głowie. Myśli były coraz bardziej natrętne.

– Patrzcie kogo znalazłem! – wykrzyknął Lucjan.