czwartek, 21 października 2021

143. Klatka 2 / +18

 Słuchałam rozmowy Barty’ego Crouch’a i Waldena Macnaira, chłonąc każde ich słowo, każdy strzępek informacji. Początkowe przerażenie nieco przygasło – z tego co mówili, wynikało, że Alex żyła. W pierwszej chwili mnie to naprawdę pocieszyło. Do tej pory mogłam się tylko zastanawiać gdzie się podziała i czy jest bezpieczna. Choć powinnam się martwić własnym losem, przyjaciółka nie była mi obojętna. Skoro zaś ktoś, na kogo sam Voldemort wydał wyrok śmierci jakoś tej egzekucji uniknął, może była szansa na to, że wszystko dobrze się skończy? Może nie wszystko, ale chociaż część rzeczy? Naprawdę chciałabym w to wierzyć. A jednak im dłużej słuchałam wymiany zdań obu śmierciożerców, tym bardziej moje myśli gnały w niebezpiecznych kierunkach.

„Burdel Pyritesa”… Wyjątkowo dobrze pamiętałam to miejsce, zapewne przez okoliczności w jakich  je poznałam. Tamtego wieczoru opijaliśmy moje urodziny. Zabawa w Hogsmeade jak zawsze zeszła na złe tory: najpierw Sabrina wyciągnęła Alex z imprezy i zaprowadziła właśnie do tego burdelu… później ktoś dorzucił im coś do drinków. W tym wypadku to Lucjan stał się ofiarą odurzenia. Trójka podejrzanych klientów zaciągnęła go na piętro i gdyby nie interwencja profesora Snape’a, całkiem możliwe, że… Nie, nawet nie mogłam o tym pomyśleć. Nie po tym, co zrobił mi Crouch.

Mocniej objęłam się ramionami. Zaczęłam drżeć niekontrolowanie, choć nie było mi wcale zimno. Myśli znów gnały jak szalone. Lucjana niemal spotkało tam coś złego, a teraz w tym samym miejscu była właśnie Alex… Miała się opłacać… Czy to znaczyło, że będzie tam pracować? Podawać drinki? Zapewne nie… Obrzydliwy ton głosu Macnaira kazał mi podejrzewać najgorsze. Czy więc bycie sprzedawanym mogło być lepsze od śmierci? W tej chwili czułam, że nie. Gdyby jednak Alex miała szansę uciec… Gdyby jakimś cudem mogła się wydostać… Kto mógłby jej pomóc? Sabrina? Samuel? Właściwie czemu mieliby to robić? O ile mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co wyrabia się w biznesie ich ojca…

Rozbolała mnie głowa. Nie rozumiałam wielu rzeczy z tej rozmowy. Dlaczego ojciec Samuela miałby przystać na coś takiego i trzymać ją w tym burdelu? Znał Alex, widział ją na ślubie jej brata, zapewne znał też jej ojca. Czy on sam był jedynie inwestorem i figurantem, czy może doskonale wiedział, do czego służył jego przybytek? Taka przechowalnia niewygodnych ludzi… Podobne historie wyczytywałam już w starych artykułach. Tych samych, o których treści nie chciał rozmawiać Samuel. Może więc nie były to tylko plotki, a Kenneth Pyrites siedział w tym od początku? Ile wiedziały o tym jego dzieci? Po której stronie barykady były? Sabrina zawsze była zbuntowana, ale jej metody i zachowanie pozostawiały wiele do życzenia… Za to Samuel ciągle powtarzał, że robi to co musi. Czy w ogóle będzie mnie szukał? Dla nich pewnie przepadłam jak kamień w wodę. Praktycznie bez śladu. Ile o wszystkim wiedział mój ojciec? Ile wiedziała matka?… Co jej powiedzą?…

Dlaczego mężczyźni ciągle wspominali profesora Snape’a? Mówili, że nauczyciel kombinuje, by jakoś wydostać Alex. Skoro uratował Lucjana, może faktycznie mógłby wyciągnąć też moją przyjaciółkę? Ale skąd by o niej wiedział? Przypadkiem? Niby już raz tam był. Kiedyś niezbyt zastanawiałam się, czemu nauczyciel od Eliksirów spędza ze swoim przyjacielem czas wolny właśnie w tak podejrzanym i sugestywnym miejscu, ale bez względu na powód, byłoby naprawdę dobrze, gdyby się tam zjawił i raz jeszcze uratował sytuację. Tak jak robił to już kilkukrotnie on. Tak jak niemal zawsze ratował nas profesor Moody…

Na wspomnienie profesora do Obrony Przed Czarną Magią poczułam ukłucie w sercu. Wciąż moje myśli odruchowo szukały jego pomocy i rady. Zapewne minie kawał czasu, nim dojdzie do mnie w stu procentach, że tego profesora nie ma. Że „ten profesor” trzyma mnie teraz tutaj. Że „ten profesor” jest moim oprawcą. Nawet w tej chwili czułam jak mężczyzna na mnie zerka. Czułam, że łowił mój wzrok. Postanowiłam jednak udawać, że śpię. Jakby mój bezruch mógł uczynić mnie niewidzialną. Chyba działało, bo śmierciożercy dalej rozmawiali, nie przejmując się zupełnie tym, ile z rozmowy słyszę.

– I Ty naprawdę myślisz, że Cię do niej dopuszczą? – zakpił Barty.

– Muszą – odpowiedział krótko Macnair, wciąż ćmiąc papierosa.

– Nie wiem skąd w Tobie takie przekonanie, że cokolwiek Ci się należy, ale śmiało, idź i próbuj szczęścia. – Crouch uśmiechnął się sztucznie. – Dam Ci tylko dobrą radę, lepiej przygotuj nieźle wypchaną sakiewkę.

– Nie zamierzam za nic płacić – warknął Walden. – Załatwię to po swojemu.

– Czyli jak? Tak jak było z tym kretynem, Flintem? Znów coś wymsknie się z Twoich rąk i zrzucisz na mnie własną robotę? A może przez swoje jebane widzimisię spróbujesz spierdolić czyjś idealny plan? Tak jak próbowałeś zniszczyć moją przykrywkę?

– Nie mów, że nie było Ci na rękę, że wychodziłeś na bohatera przy obu dziewczynach.

Na twarzy Barty’ego pojawił się złowrogi cień. Mężczyzna błyskawicznie złapał za różdżkę i zrobił krok w stronę drugiego śmierciożercy, celując mu bronią prosto w tętnicę szyjną. Macnair zdążył jedynie drgnąć i położyć palce na własnej broni. W drugiej ręce wciąż trzymał tlącego się papierosa.

– Byłem dla nich bohaterem i bez Twoich gierek – syknął niebezpiecznie Crouch. – Za to Ty narażałeś na szwank moją opinię w oczach Dumbledore’a. Gdyby pisnęły wtedy choćby słówko…

– Ale nie pisnęły. – Macnair wyszczerzył zęby. Nie mrugał. Trzymał palce na różdżce, ale nie wyjął jej.

– Dołożyłeś mi roboty… – Barty niemal szepnął, nie spuszczając z groźnego tonu. – A ja łatwo nie zapominam.

– Serio? – Macnair, patrząc mu prosto w oczy, pstryknął niedopałkiem papierosa na miękki dywan.

Barty obnażył zęby i jakby na komendę, gwałtownie poruszył nadgarstkiem, jednocześnie wypowiadając nieznane mi zaklęcie. Walden zrobił szybki ruch: odtrącił rękę przeciwnika, uchylając się i dobywając swoją różdżkę. Pierwszy czar uderzył więc prosto w ścianę, pozostawiając na niej czarny, mazisty osad o średnicy metra. Crouch odskoczył do tyłu, zwiększając dystans i z wprawą wykonując kolejny atak. Macnair i tym razem zdołał się uchylić, obrywając jedynie rykoszetem w bark. Zaklęcie uderzyło w stojącą za nim szafę, a drzazgi wzbiły się w powietrze, niczym śnieg obsypując ich obu.

– I komu teraz odjebało?! – Walden tak zarechotał, że aż się popluł. Niedbale otarł usta rękawem czarnego palta.

– Odjebało?! – Mimo tonu głosu, Crouch nie wyglądał na niezadowolonego z obrotu sprawy. Wręcz przeciwnie. Jego oczy aż błyszczały z podniecenia. Wciąż szczerzył zęby. Wyglądał jak spuszczony z uwięzi, wygłodniały, dziki pies. Zacisnął mocniej palce na różdżce. – Prowokujesz mnie, Macnair! Prosisz się o to od bardzo dawna…! – syknął.

I zaczęło się. Bez ostrzeżenia, dzikie, porośnięte kolcami pnącze, wystrzeliło z różdżki Croucha niczym bicz, jednym uderzeniem rozrywając tapetę na strzępy. Macnair zasłonił się resztką drzwi szafy, a gdy deski rozleciały się w drzazgi, zmroził magiczny wytwór, sprowadzając go twardo na ziemię. Później akcja przyspieszyła. Barty rozpoczął całą serię ataków, nie czekając nawet na efekt. Próba rozbrojenia, drętwota, czary tnące, a następnie klątwy rodem z zakazanych ksiąg… Kolejne zaklęcia przecinały powietrze, a ja nie nadążałam nawet za tym jakie nazwy wypowiadali. Czy w ogóle je wypowiadali. Widziałam jednak jasno, że Macnair grał defensywnie, zalany gradem precyzyjnych ataków. Część czarów pochłaniała jego magiczna tarcza, kilka z nadlatujących zdołał odbić. Raz za razem waliły w meble i po ścianach, przybierając na prędkości i sile. Usłyszałam, że jeden z nich uderza bardzo blisko mnie. Choć usilnie chciałam udawać, że mnie tu nie ma, zaskoczona jego podmuchem i hukiem rozwalanej na drzazgi szafki nocnej, wydałam z siebie pisk. Crouch momentalnie zerknął w stronę łóżka, co Walden próbował wykorzystać, ciskając w przeciwnika zaklęciem paraliżującym. Barty z dziecinną łatwością je obronił, a wtedy wszelkie ataki ponownie ustały. Obaj stali w gotowości – na szeroko rozstawionych nogach z różdżkami wyciągniętymi przed siebie. Obaj dyszeli. Obaj świdrowali wzrokiem siebie nawzajem, jakby jedno mrugnięcie mogło zadecydować o tym, który z nich będzie górą.

– Czyli jednak kogoś tutaj masz?… – zarechotał śmierciożerca. – Zdziwiło mnie, że klatka stoi pusta.

– Nigdy nie mówiłem, że jej tu nie ma. A jednak to nie Twój interes gdzie trzymam swoją własność. – Barty smagnął powietrze językiem. Jego źrenice były rozszerzone. Wzrok mężczyzny przeskakiwał pomiędzy łóżkiem i Waldenem, ale ja wiedziałam, że wciąż jest w posiadaniu oka profesora Moody’ego. Zapewne nadal z niego korzystał i być może to właśnie dzięki temu tak sprawnie obronił ostatni atak. Nie dał się zaskoczyć. Stała czujność naprawdę weszła mu w krew…

– Może powinienem Ci ją odebrać, tak jak Ty odebrałeś mi moją zabawkę?… – Walden uśmiechnął się kącikiem ust.

– Może powinienem Cię zajebać? – zapytał grobowym tonem Crouch i spojrzał na Macnaira wzrokiem tak lodowatym, jaki do tej pory widziałam jedynie u Mistrza Eliksirów.

Od samego tonu jego głosu przeszły mnie dreszcze. Z sylwetki mężczyzny epatowała zaś aura kogoś, kto nie ma zupełnej ochoty na żarty. Jeśli do tej pory pojedynek raczej go bawił i ekscytował, teraz wyglądało na to, że zamierza wziąć wszystko o wiele poważniej. A może to tylko moje wrażenie? Może to wszystko przez to, że zapadła krótka, niezręczna cisza? Może to mi odbiło i chciałam widzieć coś, czego nie było?

Walden parsknął w końcu przez nos.

– Spierdalam stąd – powiedział i jak powiedział, tak zrobił. Nie wyglądało to tak, jakby uciekał z podkulonym ogonem. Raczej zniknął za drzwiami, jakby nagle przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia. Coś, co było dużo ważniejsze, niż te przepychanki.

Crouch nie wykonał ruchu. Odprowadził go wzrokiem, a gdy czarnowłosy śmierciożerca zniknął za progiem, mężczyzna machnął różdżką, sprawiając, że drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Wszystkie zasuwki jedna za drugą zaklekotały, wskakując na swoje miejsce. Seria metalicznych dźwięków jasno wskazywała na to, że znów byliśmy zamknięci. Ja i mój oprawca. Momentalnie poczułam jak paraliżuje mnie strach. Ściskałam mocno kraniec kołdry, wystawiając spod niej jedynie oczy i czubek rozczochranej głowy. Patrzyłam, jak Barty stoi do mnie tyłem i w milczeniu, mechanicznymi ruchami kolejno rzuca zaklęcia reperujące na wszystkie zdewastowane elementy mojego więzienia. Zgasił tlący się dywan, którego swąd drażnił moje nozdrza. Naprawił tapetę, szafkę i pozostałe meble. Wygładził pęknięte lustro. Dopiero na sam koniec obrócił się i spojrzał na mnie. Przetarł dłonią spoconą twarz, następnie długim gestem przeczesał palcami swoje włosy, strącając z nich drobiny drewna. Obrócił różdżkę w palcach, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Wystraszył Cię? – zapytał z dziwną troską. – Jesteś taka blada.

Przez krótki moment jego spojrzenie wydało mi się jakby znajome… Ciepłe… A może tęskniłam za swoim profesorem tak bardzo, że chciałam to w nim widzieć? Mężczyzna wetknął różdżkę do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, a samą kurtkę zrzucił z ramion i – zbliżając się do łóżka – przewiesił przez oparcie najbliższego fotela. Zaraz potem zaczął wspinać się na materac. Uczucie uginających się pod nami sprężyn rodziło ponure wspomnienia i wystraszyło mnie o wiele bardziej, niż Macnair i jego puste słowa. Serce biło mi jak oszalałe.

– Nie przejmuj się nim – mówił Barty, zbliżając się. Położył się u mojego boku, obsunął nieco kołdrę i pieszczotliwie, wręcz z namaszczeniem pogładził po policzku. – Nie masz się o co martwić, Klaro… – zapewniał, dla odmiany głaszcząc mój odsłonięty bark. – Macnair nic Ci nie zrobi. Nie ma prawa. Jesteś tylko i wyłącznie moja. Tak jak miało być. Tak jak zaplanowałem… W końcu tak mnie nagrodzono, prawda?

Czar momentalnie prysł. Barty znów brzmiał jak szaleniec… Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. Przełknęłam głośno ślinę. Dla niego byłam tylko rzeczą. Jakim cudem należenie do niego miało mnie pocieszyć, skoro dopiero niedawno… skoro on… na tym łóżku…

Poczułam, że wsuwa dłoń pod kołdrę.

Drgnęłam, gdy tylko dotknął mojej wciąż nagiej skóry. Wsparł głowę na łokciu i chwilę zataczał kółka na moim brzuchu, krążąc opuszkami wokół pępka. Patrzył na mnie w skupieniu, jakby badał reakcję. Uśmiechał się. Drżałam pod jego dotykiem, ale nie z podniecenia, a ze strachu. Mężczyzna zdawał się tego nie zauważać albo umyślnie ignorować. Zaraz potem bez ceregieli sięgnął dłonią pomiędzy moje uda. Zacisnęłam je mocno, w panice, a gdy nie odpuścił, wciąż próbując mnie pieścić, wydałam z siebie cichy, bolesny jęk.

– Co jest? Nadal dochodzisz do siebie? – zapytał cicho. – Wydawało mi się, że byłem dość delikatny.

Potrząsnęłam energicznie głową. Policzki paliły mnie ze wstydu, a w oczach zebrały mi się łzy. Miałam ochotę wykrzyczeć, że nie był delikatny, że mnie skrzywdził, że zrobił coś bardzo złego… Ale i tak nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Nie w tej chwili. Czułam się tak, jakby strach odebrał mi władzę nad ciałem, a jednocześnie dochodziło do mnie wszystko to, co robił.

– Naprawdę starałem się nie przesadzić – sapnął mi niemal do ucha, jednocześnie przywierając do mnie ciałem. – Ale sama rozumiesz… Nie masz mi chyba za złe, co ptaszyno?

Jakimś cudem zebrałam się w sobie i złapałam go za nadgarstek, próbując odciągnąć jego rękę, ale stawił opór. Nie byłam w stanie nic zrobić. Pewnie mogło być o wiele gorzej. Ciągle to przecież podkreślał. Nie chciałam znać tego „gorzej”. Zacisnęłam mocno powieki i odwróciłam tylko głowę, by nie patrzeć na niego. W końcu i tak mój sprzeciw nie miał dla niego znaczenia. Poprzednim razem go to nie obchodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej?

– Nie bądź taka nieszczęśliwa – mruknął, wspinając się na mnie. – Teraz powinnaś się odprężyć. Uwierz, jeśli przestaniesz się opierać, będzie Ci w końcu dobrze. Daj się poprowadzić… Posłuchaj swojego profesora… Przecież mi ufasz, Klaro. Czy może już nie? Nie ufasz mi?…

– Wciąż mnie boli… – szepnęłam płaczliwie, bez cienia nadziei w głosie.

Łzy płynęły mi po twarzy. Myślałam, że znowu to zrobi… A jednak poczułam, że cofa dłoń. Że się odsuwa.

– No nic… – mruknął, wyciągając rękę spod kołdry.

Wsparł się o materac po obu stronach mojej głowy i uniósł na dłoniach. Chwilę wisiał nade mną, wpatrując się natarczywie w moją zapłakaną twarz. Czułam na swojej szyi i policzku jego ciepły oddech, ale nie odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Miałam wrażenie, że jeśli na niego spojrzę, odbierze to jako moje przyzwolenie. Jako zachętę. Wyzwanie. Nie chciałam tego. Chciałam stać się niewidzialna. Przestać istnieć.

– Dam Ci spokój – zadecydował łaskawie, po chwili niepokojącego milczenia. – Tym razem. Ale nie myśl, że będziesz tak leżeć w nieskończoność. Chcę mieć z Ciebie pożytek.

Poklepał mnie po policzku, zwlekł się z łóżka i poprawił spodnie. Szybko naciągnęłam kołdrę aż po nos i patrzyłam oniemiała, jak podszedł do szafy, którą wcześniej zdewastowali w trakcie walki. Zaklęcie oczywiście całkowicie ją zreperowało, ale drzwi i tak zaskrzypiały. Crouch, stojąc do mnie bokiem, przez chwilę przeglądał jej zawartości. Na twarzy mężczyzny pojawił się cień niepokojącego uśmiechu. Miałam złe przeczucia. Nie mogłam uwierzyć, że mi odpuścił. Czyżby były w nim resztki człowieczeństwa? A może kombinował coś zupełnie innego? Coś gorszego?

– Mrużka – rzucił beznamiętnie w przestrzeń.

Jak na komendę, kominek rozbłysnął zielonym światłem, a ze środka wyszła skrzatka o bulwiastym nosie i ubranku zrobionym ze starego obrusa. Głowę miała opuszczoną nisko, usłużnie, oczy przymknięte, a ręce splecione na podołku. Małymi, szybkimi kroczkami zbliżyła się do Barty’ego i skłoniła niemal do ziemi, gotowa pocałować jego wypolerowane buty.

– Sir! Mrużka czeka na rozkazy! – wyrecytowała z oddaniem.

– Przygotuj nam kolację. Dziś zjemy tutaj. – Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem, wciąż skupiony na zawartości szafy. Palcami wystukiwał rytm na jej drzwiach.

– Tak jest, Panie! Co tylko sobie zażyczysz, Sir! – Ponownie skłoniła się do ziemi.

Skrzatka chwilę trwała w tej pozie. Barty nic już do niej nie powiedział. W końcu dał znak, a wtedy Mrużka zniknęła w kominku, pozostawiając po sobie smugę zielonkawego dymu. Patrzyłam jak zaklęta w tamto miejsce. Wątpiłam, by kominek był podłączony do sieci, ale skrzaty miały swoje sposoby na to, żeby się teleportować. Zapewne Mrużka używała kominka przez wygodę. Zastanawiało mnie, czy gdybym złapała ją za rękę w momencie teleportacji, to udałoby mi się wydostać z tego pokoju? A jeśli nawet tak, to co dalej? Zapewne trafiłabym do pokoju służby lub kuchni, stamtąd też trzeba byłoby się wydostać. Nie miałam nawet pojęcia co to za miejsce, ani jakie jest wielkie. Jak daleko jest od Londynu czy Hogwartu. Od kogokolwiek, kto mógłby mi pomóc. Powinnam przełamać się i zdobyć jak najwięcej informacji.

Gdyby to jeszcze było takie łatwe.

Czułam się beznadziejnie, słabo, wręcz bezsilnie. Zdołowana, zdewastowana psychicznie, straumatyzowana. A jednak nowa porcja strachu przypomniała mi o tym, co jeszcze może mnie czekać. O tym, czego nie chcę doświadczać. Czego ten jeden raz Barty mi oszczędził. Czy nie szykował mnie przez cały rok na tak tragiczne sytuacje? Czy nie przerabialiśmy scenariuszy, w których mogłam znaleźć się w złym położeniu?

Nie, nie szykował. Nawet tak wymyślne lekcje nie mogły oddać tego, co mi zrobił. Nie mogły mnie przygotować.

Przytulając do siebie kołdrę, rzuciłam krótkie spojrzenie na jego wiszącą nieopodal kurtkę, a potem na grubą zasłonę, za którą powinno być okno. Sądząc po tym jak powietrze było zastane, nawet jeśli okno istniało, było szczelnie zamknięte. Nie czułam powiewu wiatru lub do tej pory zwyczajnie nie zwracałam na niego uwagi. Czy jednak zostawiłby mnie tutaj samą, gdybym mogła tak łatwo się wydostać? Nie wierzyłam by tak było. Moody niemal zawsze był krok przed nami. Myślał naprzód. Zbudował dla mnie klatkę, a może i cały ten pokój. Musiałabym znaleźć jakąś lukę. Wykorzystać ją.

Znów spojrzałam na wiszącą, skórzaną kurtkę. Jednego byłam pewna – różdżka, którą w niej schował, była nowa. To nie była moja broń, nie słuchałaby mnie tak jak należy. Do tego mężczyzna stał do mnie bokiem, zapewne zauważyłby, że zbliżam się do niej. Nie mogłam zrobić tego otwarcie. Nie teraz. Nawet gdyby w moim stanie udało mi się podnieść z łóżka.

Zamyślona i skupiona, nie zwróciłam nawet uwagi, że Barty znów się zbliżył.

– Słyszałaś co mówiłem? Chyba nie zamierzasz spędzić całego życia w łóżku? – zapytał.

Wzdrygnęłam się na sam dźwięk jego głosu. Barty zupełnie się tym nie przejął. Rzucił mi na pościel komplet bielizny i błękitną sukienkę – uderzająco podobną do tej, którą miałam na sobie na świątecznym balu. Miała zdobiony, dopasowany gorset i rozłożysty, sięgający kolan dół podszyty warstwami tiulu. Sukienka wyglądała na mój rozmiar. Kupił ją specjalnie dla mnie? Może nawet wtedy, gdy pomagał mi wybrać moją?

– Tak, to dla Ciebie – odpowiedział na niezadane przeze mnie pytanie. – Ubierzesz ją na naszą kolację.

Patrzyłam na niego otępiała i wystraszona. Nie miałam w ogóle apetytu, a co dopiero jeśli chodziło o siedzenie z nim przy jednym stole. Najchętniej wróciłabym po prostu do klatki i zamknęła się w niej już na zawsze. Póki miał klucze, nie było to jednak skuteczne więzienie.

– Co jest? Wolisz jeść tak jak jesteś teraz? – zapytał Barty, łapiąc delikatnie za kraniec kołdry. – Lepiej wstawaj, zanim stracę cierpliwość – ostrzegł.

Pociągnął, a ja zacisnęłam pięści na materiale, próbując go na sobie utrzymać. Czując mój opór, uśmiechnął się wrednie i szarpnął mocniej, jakbyśmy przeciągali linę. Kołdra wyślizgnęła mi się z ręki. Pisnęłam i podniosłam się do siadu łapiąc jej kraniec i próbując się nim jak najbardziej okryć. Od nagłej zmiany pozycji zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zamrugałam kilkukrotnie. Skuliłam się, by być jak najmniej widoczną.

– Nie musisz tak się zakrywać. Widziałem już wszystko, prawda?

Cała czerwona spuściłam głowę. Miał rację, widział wszystko, ale i tak nie było mi z tym faktem ani odrobinę łatwiej. Była to dla mnie bariera nie do przejścia.

Crouch puścił kołdrę i zachęcająco przysunął do mnie ubranie, cały czas stojąc nade mną niczym więzienny strażnik. Po długiej chwili przypatrywania, nie widząc cienia reakcji z mojej strony, wydął wargi. Złapał mnie za podbródek i szybkim ruchem pochylił się w moim kierunku.

– Klaro, nie przypominam sobie, żebym rzucił na Ciebie zaklęcie milczenia. Wraz z dziewictwem straciłaś zdolność mowy?

– N… nie… – wydusiłam z siebie, ale bardzo cichutko.

– Więc co to za zachowanie? – przekrzywił głowę. – Od tego krzyczenia zdarłaś sobie gardło? Prosiłem tamtej nocy, żebyś się uspokoiła. Sama jesteś sobie winna…

– Przepraszam – wyszeptałam, zaciskając mocno powieki.

– Za krzyczenie? – zapytał.

– T-to… To wszy-stko… jest dla mnie nowe… – wyjąkałam.

– Przyzwyczaisz się. – Kciukiem przesunął mi po dolnej wardze. – A jeśli nie, to zaraz coś na to zaradzimy. Teraz po prostu się ubierz. Chyba nie zapomniałaś jak to się robi?

– Wstydzę się… gdy patrzysz…

– Wstydzisz… – parsknął. – Żadna nowość. Znasz mnie, ptaszyno. Na to też coś zaradzę. Nie jestem potworem, prawda?

Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego z nadzieją. Na twarzy mężczyzny dostrzegłam szeroki uśmiech szaleńca. Barty szybko przesunął językiem po cienkich wargach, obmywając je.

– Pocałuj mnie – powiedział, nie czekając na nic.

Drgnęłam i otworzyłam szerzej oczy. Gdyby nie trzymał mojego podbródka, pewnie odsunęłabym się teraz gwałtownie. Mężczyzna jeszcze bardziej zbliżył twarz do mojej i tak zamarł, wciąż pochylony czekając na mój ruch. Teraz dzieliły nas centymetry. Widziałam, że co i rusz zerka na moje usta. Jego oczy aż błyszczały, zaś źrenice były lekko rozszerzone. Nawet oddech miał niespokojny.

– Zrób to, a się obrócę – wyjaśnił przyciszonym głosem. – Taki mały handel wymienny. Chyba na tyle Cię stać?

Czułam się, jakby serce podskoczyło mi aż do gardła, jednocześnie je ściskając. Również zerknęłam na jego usta. Zawahałam się. Z jednej strony, Barty nie był przecież stary i obrzydliwy. Mógł mieć góra 35 lat, a gdy nosił na sobie dopasowane ubrania i bardziej o siebie zadbał, wyglądał całkiem dobrze. Już przy naszym pierwszym spotkaniu zauważyłam w nim coś enigmatycznego i w dziwny sposób intrygującego. Może w innych okolicznościach byłoby mi łatwiej podjąć decyzję. Może w innych okolicznościach nawet bym tego chciała. Teraz jednak ten jego uśmiech mnie przerażał, świdrujące spojrzenie przyprawiało o dreszcze, a po tym co mężczyzna mi zrobił i jak wykorzystał moją ufność do profesora Moody’ego, nie chciałam mieć z nim do czynienia. Tylko czy miałam wybór?

Nie byłam pewna, czy powinnam grać w jego grę. W końcu nie wzbudzał mojego zaufania. Równie dobrze mógł to być tylko podstęp i spełnianie jakichś jego chorych fantazji… Z drugiej strony, gdy nie wypełniałam poleceń, wpadał we wściekłość. Przeszło mi przez myśl, że być może tamta noc mogła skończyć się inaczej, gdybym potrafiła go jakoś powstrzymać… ugłaskać… zagrać na jego zasadach. Zirytowałam go i pewnie dlatego zrobił mi to wszystko…

Bez względu na to jak idiotycznie brzmiała ta teoria, w jakiś sposób czułam, że to moja wina. Ta świadomość mnie przygniotła. W oczach stanęły mi łzy. Barty zaczął się niecierpliwić czekaniem, ale nim zdążył zmienić zasady, postanowiłam, że tym razem to zrobię. Dokładnie tak jak on chce.

Szybko pochyliłam się w jego stronę, składając na jego ustach niewinnego buziaka. Odsunęłam się od razu jak oparzona, odwracając wzrok i jednocześnie powstrzymując od nieodpartej chęci wytarcia twarzy. Barty puścił mój podbródek, ale nie wyprostował się. Wciąż czekał. Wpatrzony we mnie, kiwnął zachęcająco palcami. Zacisnęłam mocno powieki, wzięłam głęboki wdech i pochyliłam się raz jeszcze. Tym razem nasze usta złączyły się na o wiele dłużej. Na tym skończyła się moja inicjatywa. Barty Crouch złapał mnie za bark, przytrzymując w tej pozycji, bym nie mogła się odsunąć i postanowił mi pokazać co dokładnie miał na myśli. Zacisnęłam zęby, nie chcąc wpuścić do swojego wnętrza jego wślizgującego się pomiędzy moje wargi języka. Zrezygnowałam z oporu, gdy gwałtownie nacisnął na mój bark, aż coś chrupnęło. Pozostawałam jednak bierna jak to tylko możliwe.

– Mało się starasz… – westchnął niezadowolony, odrywając się ode mnie. – Może następnym razem pójdzie Ci lepiej.

Spojrzałam na niego z wyrzutem. Mężczyzna wcisnął dłonie do kieszeni spodni, teatralnym ruchem obrócił się na pięcie i tyłem do mnie, powoli przespacerował po pomieszczeniu. Od razu wytarłam twarz i sięgnęłam po bieliznę, próbując jak najszybciej ją na siebie włożyć. Kuliłam się przy tym jak bezbronne zwierze. Majtki wciągnęłam pierwsze. Ledwo zapięłam stanik, a usłyszałam, że drzwi szafy skrzypnęły, zaś Crouch znów był do mnie przodem. Oblizał się, co i rusz zerkając na przygotowaną sukienkę, jakby nie mógł się doczekać, aż mnie w niej zobaczy.

Nie podnosząc nawet wzroku, sięgnęłam po nią i trzęsącymi się dłońmi zaczęłam rozsznurowywać gorset, by móc się w niego wcisnąć. Szło mi opornie, ale w końcu udało mi się przełożyć ubranie przez głowę. Próbowałam poradzić sobie z wiązaniem, ale zaciąganie sznurków za plecami zajmowało mi za dużo czasu. Mężczyzna szybko stracił cierpliwość. W kilku krokach znalazł się przy łóżku, chwycił mnie za ramię i siłą poderwał z materaca. Moje nogi były jak z waty. Znów zrobiło mi się ciemno przed oczami, zapewne z wycieńczenia, strachu i głodu. Uścisk Barty’ego na moim ramieniu się nasilił, a palce wbiły się tak mocno, że z pewnością zrobiły mi kilka sińców. Nie mogąc zapanować nad własnym ciałem, bezsilna upadłam w kierunku Croucha, uderzając twarzą w tors mężczyzny. Być może odruchowo objęłam go w pasie.

– Przepraszam… – szepnęłam łamiącym się głosem.

Poczułam, że uścisk śmierciożercy nieco zelżał. Barty patrzył na mnie z góry, nieco zaskoczony moją nagłą wylewnością. Objęłam go mocniej, po prostu trwając w tej pozycji. Nie przytulałam go jednak z potrzeby bliskości, a ze strachu. Podświadomie czułam, że jest to coś, czego ode mnie oczekiwał. Mężczyzna obmył językiem wargi i pogładził mnie po plecach, tak jak robił to wiele razy, nim pokazał swoją prawdziwą twarz. Zacisnęłam powieki. W mojej głowie wspomnienia ciepłego profesora walczyły z ponurą rzeczywistością.

– Jesteś taka niezdarna – mruknął.

Sam sięgnął do sznurowania gorsetu i stopniowo zacisnął go za mnie. Czułam się jak lalka, którą ubierał tak jak chciał. Nawet nie protestowałam. Gdy skończył, odsunął mnie od siebie. Wystraszona podniosłam wzrok na mojego „właściciela”. Dopiero teraz zauważyłam, że coś się zmieniło. Na sobie miał płaszcz profesora Moody’ego, ten sam, który zabrał ze szkoły, gdy pomagałam mu uciec. Oczywiście to ubranie było nieco na niego za duże: jako Moody był masywniejszy, bardziej zbity w sobie, zaś jako Crouch wyższy i szczuplejszy. Płaszcz kończył się więc nieco wyżej niż normalnie, ale w okolicy barków wisiał na nim trochę jak na wieszaku.

Mężczyzna, widząc, że w końcu na niego patrzę, rozłożył ręce, prezentując się.

– Pomyślałem, że może tak będzie Ci łatwiej się przyzwyczaić. Wolałaś mnie w tym wydaniu, prawda? W końcu Moody to Twój ulubiony profesor – rzucił, a potem odruchowo przeszukał wszystkie kieszenie.

Przeszło mi przez myśl, że w tym płaszczu wygląda raczej jak myśliwy odziany w skórę swojej ofiary, nie zaś jak ten, któremu zawierzałam. Wciąż ciężko mi było uwierzyć, że miesiącami odgrywał rolę nauczyciela.

– Widzisz jak się dla Ciebie staram? Pewnie teraz żałujesz, że nie mam już eliksiru wielosokowego. Może w końcu by do Ciebie dotarło…

– Nie – odpowiedziałam szybko. Podejrzewałam, że właśnie to chciałby usłyszeć, poza tym patrzenie na niego w postaci Szalonookiego byłoby jeszcze gorsze i boleśniejsze.

– Co nie? – spojrzał na mnie czujnie, zamierając z ręką w wewnętrznej kieszeni.

– Nie żałuję – wydusiłam z siebie i opuściłam wzrok na moje nagie stopy. – Zostań sobą. Tak jest dobrze.

Głos niemal nie wydobywał się z mojego gardła, ale wiedziałam, że Barty usłyszał. Kątem oka widziałam, że uśmiechnął się. Drgnął, jakby chciał ruszyć w moim kierunku, ale w tej samej chwili w pomieszczeniu pojawił się kwadratowy stolik jadalny przykryty długim, białym, jedwabnym obrusem.

– W samą porę – skomentował Crouch, jednocześnie zerkając na złoty, kieszonkowy zegarek.

Schował go do kieszeni. Po obu stronach blatu pojawiły się zdobione krzesła z wysokimi oparciami. Barty niczym dżentelmen odsunął jedno z nich, zapraszając mnie, bym usiadła. Zrobiłam to z podkulonymi ramionami. Przygładził  moje włosy, okrążył stolik i usiadł po drugiej stronie. Podskoczyłam, gdy nagle przed nami pojawiły się świece, a także cała zastawa z pozłacanymi elementami. Choć talerze były puste, po chwili pojawił się też złoty półmisek z jedzeniem i zamknięta butelka czerwonego wina.

– Widziałem, że nie ruszyłaś nic z tego, co zostawiała Ci skrzatka – powiedział mężczyzna, otwierając butelkę i po chwili wnikliwych testów jej zawartości, nalał trunku do obu kieliszków. – Jeśli Ci nie smakuje, powiedz tylko słowo, a się tym zajmę. Mrużka do tej pory gotowała dobrze. Przestało jej to wychodzić? Mam ją ukarać?

– Nie – powiedziałam szybko, bojąc się o los skrzatki. – To nie jej wina. Po prostu nie mam ochoty jeść.

Dokładnie w tym momencie głośno zaburczało mi w brzuchu. Skuliłam się bardziej, czerwieniąc ze wstydu. Zapadła krótka, niezręczna cisza.

– Kiepska wymówka. Jak chcesz dojść do siebie, skoro nie dbasz o ciało? – zapytał i powoli przysunął do mnie kieliszek.

Czułam, że ciągle na mnie patrzył. Nie miałam jednak pomysłu na odpowiedź. Dbanie o siebie to była ostatnia rzecz na jakiej mi teraz zależało. Chciałam się stąd wydostać, ale nie było to możliwe. Może powinnam po prostu się upić do nieprzytomności? Odpłynąć? Może wtedy nie pamiętałabym choć części tego, co mi robi. Na moment przestałabym się bać i martwić o mój los. Nie czułabym bólu. Tak byłoby najlepiej.

Łzy pociekły mi po twarzy. Drżącą dłonią szybko sięgnęłam po kieliszek.

– Próbujesz mnie zirytować? – zapytał, przytrzymując szkło.

– Nie, oczywiście że nie – pisnęłam, kuląc się na krześle.

– Kazałem Ci zjeść – przypomniał, zgrzytając widelcem po talerzu. Westchnął teatralnie i puścił kieliszek. – Naprawdę muszę za Ciebie myśleć?

– Przepraszam – szepnęłam i niedbale nałożyłam jedzenie na talerz.

Danie pachniało obłędnie, ale w chwili obecnej mój żołądek zdawał się być zawiązany w węzeł. Każdy kęs był dla mnie jak męczarnia. Barty nie skupiał się wcale na jedzeniu, a na mnie. Przysunął się do stolika tak blisko, że czułam pod stołem jego kolano ocierające się o moje. Gdy próbowałam się odsunąć, mężczyzna sięgnął pod stół i złapał mnie pod kolanem, przysuwając z powrotem do siebie. Znieruchomiałam, jednocześnie próbując się nie rozpłakać. Zerkałam tylko na wino, nie mogąc się doczekać, aż się nim upije. Wolałam mieć później potężnego kaca, niż w pełni świadomie przechodzić to wszystko od nowa. A na pewno tak to się skończy. Nie potrafiłam myśleć inaczej.

Nie bez powodu chcę, żebyś mnie słuchała – napomknął, gładząc moją nogę. – Tym mnie właśnie kupiłaś, ptaszyno. Będąc sobą. Posłuszną nauczycielowi, zapatrzoną w jakiś wyższy cel, gotową do trzymania sekretów i wielu poświęceń… – Widząc, że nie uciekam, zabrał dłoń. Sięgnął po swój kieliszek. – Taka przecież jesteś z natury. Wierna i uczciwa. Nie wyparłaś się mnie do samego końca, tak jak ja nigdy nie wyparłem się Lorda Voldemorta.

Na sam dźwięk tego imienia, moim ciałem wstrząsnął dreszcz, a z ręki wypadł mi widelec. Jakim cudem Barty potrafił wyrażać się o nim tak otwarcie? Szybko podniosłam sztuciec, nie chcąc irytować mojego oprawcy. Zerknęłam na niego. Na szczęście wcale nie przejął się moją reakcją. Jego wzrok wydawał się raczej nieobecny. Skorzystałam z okazji, by upić nieco wina. Wykrzywiło mi twarz, ale mimo wszystko starałam się połknąć jak największe ilości, póki mogę to zrobić.

– Ja za to pokutowałem, ale niczego nie żałuję – mówił dalej, wyraźnie ożywiony. – Ty pewnie sądzisz, że pokutujesz w tej chwili, ale nie martw się… nadejdzie czas i zrozumiesz, że to wszystko obraca się na Twoją korzyść. Wierni są nagradzani. Muszą być. Prędzej czy później.

Patrzyłam na niego bezrozumnie. Jego przemowa przypominała kazanie szaleńca, ale starałam się wyciągnąć z niej jak najwięcej. Jedno było dla mnie jasne – wierność ma dla Croucha wysoką wartość. Może to był sposób? Tylko jak tu okiełznać kogoś takiego? Sam pomysł wydał się ponad moje siły. Nie byłam dobra w manipulowaniu ludźmi. To oni manipulowali mną.

– Kto mnie nagrodzi? – zapytałam nieśmiało, próbując podtrzymać dziwną rozmowę.

– Ja, oczywiście. – Barty uśmiechnął się do mnie i z błyskiem w oku, upił spory łyk wina. Głośno przełknęłam ślinę.

– Kiedy?…

– Bądź cierpliwa, to ważna cecha. – Odstawił kieliszek, dolał sobie wina i zapatrzył się w szkło. – Wiesz co w nas lubię? – zapytał. – Przede wszystkim to, że nie jesteśmy zdradliwi, jak te wszystkie psy skomlące o łaskę Voldemorta. Płaszczące się u jego stóp. – Jego twarz na moment wykrzywiła się w wyrazie ogromnego obrzydzenia. Ścisnął kieliszek i zaczął mamrotać pod nosem z nienawiścią w głosie. – Jak ten pieprzony Snape, który jakimś cudem znów wkradł się w łaski Pana… Jak jebany Malfoy, ta obślizgła fretka dziwnym trafem uniknęła więzienia i publicznego linczu. Jak Macnair latami zachowujący swoją ciepłą posadkę dzięki koneksjom. Jak Yaxley i inni, których nie stać było na to, by się przyznać… by ponieść konsekwencje… ale których było stać na to, by pieniędzmi kupić sobie wolność! Rozumiesz co czuję? – syknął. – Też mógłbym to zrobić, gdybym był takim łgarzem! Takim obłudnikiem…!

Barty ścisnął kieliszek tak mocno, że szkło pękło z głośnym trzaskiem, rozchlapując resztki wina po białym obrusie. Nabuzowany uderzył pięścią w stół i podniósł się gwałtownie. Spojrzał na mnie wygłodniałym wzrokiem. Bałam się patrzeć w jego oczy, więc spojrzałam niżej. Zauważyłam, że był ranny. Z jego zaciśniętej pięści, na dywan skapywała świeża krew. Mieszała się z rozlanym winem. Mężczyzna okrążył stół i silnym ruchem odsunął moje krzesło, omal go nie wywracając.

– Ale jesteś od nich lepszy! – wypaliłam bez namysłu, kuląc się na krześle.

– Też to widzisz? – przekrzywił głowę.

– Oczywiście! Nie znam ich, ale…

– Ale na szczęście jesteś tu. Dla mnie. – Uśmiechnął się niczym szaleniec.

Widząc jego minę, przerażona próbowałam szybko poderwać się z krzesła, ale Barty był szybszy. Padł na kolana, mocno przytulając się do moich nóg. Najpierw objął je na wysokości łydek, oplatając ramionami tak, jakby bał się, że mu ucieknę. Przygwoździł mnie tak do krzesła. Położył głowę na moich kolanach, trwając w tej pozie. Cisza przedłużała się. Nie rozumiałam co się dzieje. Siedziałam nieruchomo bojąc się cokolwiek zrobić. Serce waliło mi jak młotem, zrobiło mi się gorąco, a umysł pragnął jednego – strącić go z siebie jak najszybciej i sprawić, by już nigdy nie dotykał mnie żadnym skrawkiem ciała. Wiedziałam jednak, że to by go rozjuszyło. Nie chciałam znów cierpieć. Wbrew sobie, kierując się rozsądkiem, zbliżyłam do jego głowy drżącą dłoń. Chciał wierności, mogłam chociaż spróbować mu ją okazać.

– Jestem tu… – powtórzyłam cicho po nim, ostrożnie gładząc jego półdługie włosy. Wciąż miał na nich drobinki drewna.

Barty Crouch zamruczał zadowolony. Przestał wtulać policzek i jakby nieśmiało, czy trochę na zachętę musnął wargami moją skórę tuż przy kolanie. Drgnęłam i spięłam się. Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem i przesunął się nieco wyżej, składając kolejne pocałunki na mojej skórze. Poluźnił uścisk, zaczął wspinać się palcami i podwinął materiał spódnicy, znacznie odsłaniając moje uda. Ogarnęła mnie panika. Drżałam, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Mężczyzna wsunął dłonie między moje kolana, próbując je rozszerzyć. Odruchowo ścisnęłam je mocniej, ale gdy to nie wystarczało, szybko chwyciłam go za nadgarstek rannej ręki.

– Błagam, uspokój się – pisnęłam, gorączkowo myśląc tylko o tym, by jakoś odsunąć nieuniknione. – Nie widzisz? Zrobiłeś sobie krzywdę.

– Gówno mnie to obchodzi – wymamrotał, nie przerywając nachalnych pocałunków. Wcisnął głowę między moje uda, krok po kroku całując ich wewnętrzną stronę. Drugą ręką sięgnął aż do pośladka, przytrzymując mnie w miejscu.

– Ale mnie obchodzi. Nie chcę… ja… Nie chcę, żeby coś Ci się stało – skłamałam, czując jak moje spuchnięte od płaczu oczy znów robią się wilgotne. Wino jeszcze nie zdążyło uderzyć mi do głowy. Wierciłam się, a gdy to nie pomogło, przylgnęłam do oparcia krzesła, próbując się odsunąć najdalej jak mogłam.

– Nic mi nie będzie – mamrotał, zalewając mnie mokrymi pocałunkami. – Jestem silniejszy niż Ci się wydaje, ptaszyno. Przetrwałem odsiadkę w Azkabanie. Przetrwałem klątwę imperiusa. Przetrwałem rok w tej pieprzonej szkole pod okiem samego Dumbledore’a. Kawałek szkła nic mi nie zrobi… a nawet jeśli…

– Powinniśmy to opatrzyć – nalegałam, mocno ściskając jego zakrwawioną dłoń. – Przemyć. Cokolwiek.

Barty westchnął cierpiętniczo. Oparł podbródek o moje kolano i spojrzał na mnie spod wpół przymkniętych powiek.

– Tak się o mnie martwisz, ptaszyno?

– A nie powinnam? – szepnęłam, zawstydzona odwracając wzrok. – Ty martwisz się o mnie, prawda?

Chwilę wpatrywał się w moje oczy. Parsknął, jakby sam sobie nie dowierzał, że to robi. Podniósł się z podłogi z niepokojącym uśmiechem, smagnął powietrze językiem niczym waż, a potem ruszył do łazienki, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Usłyszałam szum lecącej z kranu wody. Obejrzałam się przez ramię. Widziałam, że od razu skupił się na rannej dłoni. Palcami wydłubywał resztki wbitego w skórę szkła. Robił to wręcz mechanicznie, bez choćby skrzywienia, jakby zupełnie nie dbał o to, czy powiększy szkody. Jakby nie czuł bólu.

Wiedziałam, że nie kupiłam sobie wiele czasu. Śmierciożerca był skupiony, ale nie aż tak. Szybko poderwałam się z krzesła i zerknęłam na zamknięte drzwi prowadzące na korytarz. Uciekanie na jego oczach wydało mi się samobójstwem. Miałam ochotę paść na dywan, skulić się i płakać. Mimo wszystko nie mogłam tak po prostu czekać, aż znów spróbuje się do mnie zbliżyć. W kilku cichych krokach, znalazłam się przy jego skórzanej kurtce. Sięgnęłam po różdżkę.

– Myślisz, że tego nie widzę? – zapytał, nie ruszając się o krok sprzed łazienkowego lustra.

Drgnęłam i spojrzałam w jego kierunku. Opierał się oburącz o umywalkę, zostawiając na niej krwawy ślad. Zobaczyłam w odbiciu lustra jego poważną, wyjątkowo ponurą twarz. Znów się zmienił. Brązowe oczy świdrowały mnie spojrzeniem. Mężczyzna obnażył zęby. Serce zamarło mi w piersi. Przypomniałam sobie te wszystkie razy, gdy Moody wygrywał ze mną pojedynki i starcia. Jeśli miałabym teraz jedną, jedyną próbę, czy byłoby to wystarczająco? Zapewne nie. Nie byłam gotowa ponieść konsekwencji porażki. Strach okazał się silniejszy niż rozsądek.

– Chcę Ci ją podać – pisnęłam, opuszczając nisko głowę. – Będziesz jej potrzebował, prawda?

Niczym tresowany piesek, praktycznie podbiegłam do niego z różdżką w rękach. Gdy tylko przekroczyłam próg łazienki, Crouch złapał mnie mocno za kark i z bliska przyjrzał się moim oczom. Wiedząc, że nieraz potrafił mnie rozszyfrować w podobny sposób, skupiłam wszystkie myśli tylko na jego paskudnej ranie.

– Przecież nie zrobiłam nic złego – pisnęłam płaczliwie, wciąż trzymając różdżkę na wyciągniętych dłoniach. – Proszę, weź ją.

– Nie lubię, gdy ktoś dotyka moich rzeczy bez pozwolenia. Cokolwiek by to nie było…

– Przepraszam… Chciałam być pomocna.

– Oczywiście, że chciałaś – mruknął.

Puścił mój kark i odebrał różdżkę. Jedno zaklęcie wystarczyło, by rany powoli zasklepiły się. Drugim wycelował we mnie, doprowadzając zakrwawioną sukienkę do porządku. Stałam ze spuszczoną głową, ściskając kraniec spódnicy. Barty przesunął kciukiem po wewnętrznej stronie dłoni, sprawdzając jej stan.

– Widzisz? – powiedział, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza Moody’ego. – Wszystko jest jak dawniej.

– Cieszę się – szepnęłam.

Bez ostrzeżenia objął mnie w pasie i z błyskiem w oczach wyprowadził z łazienki. Szłam tyłem, ale wiedziałam dokąd mnie prowadzi. Musiałam wymyślić cokolwiek!

– O co chodzi z tymi zdrajcami? – wypaliłam. – Opowiesz mi?…

– Może później. To długa, irytująca historia.

– Proszę… – jęknęłam. – Mamy przecież mnóstwo czasu, prawda? Ja… przecież… Ja… Nigdzie się nie wybieram. – Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło, ale wino faktycznie zaczęło działać, rozwiązując mój język. – Może powiesz mi gdzie jest Alex? Co się z nią dzieje?

– Przecież słyszałaś. Nie musisz udawać, że nie. – Przesunął dłońmi po mojej talii.

– Chcę wiedzieć więcej – nalegałam. – To moja przyjaciółka. Martwię się, że coś jej się stanie. Nie miała tyle… – Głośno przełknęłam ślinę. – Tyle szczęścia, żeby znaleźć się tutaj u Ciebie. Ty byś o nią zadbał, prawda?

Zatrzymaliśmy się tuż przy łóżku. Łydką dotknęłam już jego ramy. Barty patrzył na mnie z góry.

– Nie jest warta, by o nią dbać – powiedział mrocznym tonem. Sięgnął do tyłu i złapał za sznurowanie gorsetu, sprawnie luzując je. Skuliłam ramiona.

– To moja przyjaciółka… – szepnęłam.

– Ale nie jest taka jak Ty – odparł.

– Wiem, że jesteśmy różne – zaczęłam cicho, a mój głos drżał – ale to nie powód, by ją skreślać…

– Nie rozumiesz ptaszyno… – Barty zaśmiał się ponuro i opuścił ręce. – Miałem ją.

– To znaczy…

– To znaczy, że przespała się ze mną – wyjaśnił. Złapał mnie za podbródek, zmuszając do spojrzenia mu w oczy. – Dokładnie TO mam na myśli. Ale nie bądź zazdrosna, ptaszyno. Nie chciałem Ci o tym opowiadać. To nie ma dla nas znaczenia. Wtedy jeszcze byłem nim, waszym ulubionym profesorem Moodym.

Potrząsnęłam głową. Miałam wrażenie, że mówi to tylko po to, żeby mnie zaszokować lub zranić. Wielokrotnie żartowano na temat Alex i nauczyciela od Eliksirów, ale ona i profesor Moody  to był już zupełnie inny poziom. Nie potrafiłam sobie wyobrazić ich razem w żadnym wypadku. Choć może teraz, gdy wiedziałam kim nauczyciel był za tą maską naszego przyjaciela i autorytetu… Nie, nadal było to dla mnie nie do pomyślenia! Zacisnęłam mocno powieki.

– Alex nigdy by…

– Sama wskoczyła mi do łóżka. – Barty przerwał mi niecierpliwie. – To prawda, trochę musiałem się namęczyć, ale była o wiele bardziej chętna, niż Ty ostatnim razem. Pod tym względem mogłabyś brać z niej przykład…

– Ona by nigdy…

– Chyba aż tak bardzo jej nie znasz, Klaro. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Z resztą, nie chcesz, to nie wierz. Mówię Ci prawdę. Miałem ją ja i nie tylko ja. Alex mogła skończyć inaczej, ale wybrała Snape’a.

– Profesora Snape’a? – spojrzałam na niego zbita z tropu.

Przepełniały mnie różne emocje. W świetle poprzedniego wyznania, to wydało mi się bardziej oczywiste. Przecież Sabrina ciągle sugerowała coś w tym stylu. Alex miała z nim szlabany przez niemal cały rok. Dziwnym trafem miała jego pelerynę. Zachowywała się podejrzanie w jego towarzystwie. I ten bułgar, którego nigdy nie poznałam… To mógł być tylko jeden wielki zbieg okoliczności… Albo mogło być z góry ukartowane, jak fakt, że Crouch cały rok podszywał się pod nauczyciela.

– Dokładnie. – Barty uśmiechnął się szeroko, widząc moją reakcję. – Niesławny Profesor Snape. Jeśli uważasz mnie za potwora i manipulatora, musisz wiedzieć, że on wziął ją jako pierwszy. Jak twierdził przy Lordzie Voldemorcie, robił to tylko po to, by zemścić się na ojcu Panny Lamberd. Ciekawy przypadek, prawda?

Ciężar tych informacji okazał się niemal równie przytłaczający, co sytuacja, w której się znajdowałam. Opadłam ciężko na łóżko. Sam fakt, że Snape służy złej stronie nie był dla mnie zaskoczeniem. Nauczyciel był tak podły i mściwy, że wydawało się to wręcz oczywiste. W tym wypadku nie mogłam jednak liczyć na to, że „przypadkiem” znajdzie Alex w przybytku Pyritesa i uratuje ją, tak jak zrobił to z Lucjanem. Zapewne nauczyciel eliksirów cieszy się, że gryfonka trafiła w ręce śmierciożerców. Wyobrażałam sobie jego przypominającą maskę, pozbawioną emocji twarz i głęboki, lodowaty głos wmawiający Dumbledorowi, że nie ma bladego pojęcia co się z dziewczyną stało. Być może to on wrzucił imię Harrego do Czary Ognia? Nienawidził go przecież już od pierwszej klasy. Z przyjemnością zrobiłby coś takiego…

– Przecież… nie… ona by nie… Ale profesor… – mamrotałam.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Złapałam się za głowę. Barty przysiadł się do mnie, silnie objął ręką i szepnął mi wprost do ucha.

– To jak, mam mówić dalej?… Moja mała ptaszyno, powiedz, chcesz posłuchać więcej na ten temat?

Potrząsnęłam głową. Miałam wrażenie, że nie zniosę więcej. Czułam się taka bezsilna i pozbawiona jakiejkolwiek nadziei. Po policzkach popłynęły  mi łzy. Nawet jeśli to była prawda, Alex nie zasłużyła na taki los. Nie powinna być sama. Nie powinna siedzieć w zamknięciu, skazana na łaskę kogoś takiego jak Kenneth. Czy tutaj byłoby jej lepiej? Być może nie, ale we dwie miałybyśmy lepszą szansę się wydostać. Może moje pragnienie było czysto egoistyczne? Może zwyczajnie nie chciałam być sama? Z drugiej strony, czy zniosłabym widok tego, jak Barty robi jej to, co zrobił mi? Czułabym się podwójnie winna. A jednak pragnęłam coś zrobić. Cokolwiek.

– Sama widzisz – szepnął podekscytowany. – Snape to pieprzony zdrajca, gdyby mu na niej zależało, nie pozwoliłby, żeby trafiła do burdelu. Alex wybrała jego, więc zasługuje na to, co jej zrobił. To tylko i wyłącznie jej wina. Świadoma decyzja. Nie tylko nie zachowała czujności, ale i sama weszła do jaskini lwa. Wybory mają konsekwencje, mówiłem jej to tyle razy…

– Nie możemy jej pomóc?… – zapytałam zapłakana.

– Pomóc? – zaśmiał się w głos. – I sprzeciwić się decyzji Voldemorta?! Nie jestem obślizgłym łgarzem, żeby igrać z Czarnym Panem. Mało tego, to ja zasugerowałem mu wybór tego miejsca. Miałbym teraz zmienić zdanie?

– Powiedziałeś, że mnie nagrodzisz – wypaliłam bez zastanowienia.

– W swoim czasie, owszem. – Kiwnął głową.

– Dlaczego nie teraz? – Spojrzałam na niego z nadzieją. – Poprosiłabym właśnie o to. Żebyś jej pomógł. Żebyś zrobił cokolwiek, by…

Barty złapał mnie za nadgarstki i jednym ruchem przygniótł do materaca.

– Może i to przemyślę, ale mówiłem, powinnaś być cierpliwa – sapnął, jednocześnie układając się pomiędzy moimi nogami. – Wiem, daje Ci zły przykład, ale sama rozumiesz… Przy Tobie ciężko się powstrzymać.