czwartek, 30 kwietnia 2020

86. Bal

W dormitorium panował rozgardiasz jakich mało. Wszystkie dziewczyny przekrzykiwały się przez siebie, panikowały, lamentowały nad swoimi figurami. Ja siedząc na swoim łóżku w samej bieliźnie próbowałam ogarnąć w jakimś stopniu swoją twarz. Myślałam nad mocnym makijażem, ale nie chciałam też wyglądać jak klown. W końcu nigdy się nie malowałam, więc gdybym nagle pojawiła się na balu w jakimś ubzduranym i zbyt mocnym makijażu, wszyscy mogliby mnie wyśmiać co źle by się dla nich skończyło, a przy okazji i dla mnie samej.

W powietrzu latały szminki i maskary pożyczane z rąk do rąk, a także rajtki i pończochy. Lavender Brown miała dylemat, czy włożyć cieliste rajtki, czy może iść bez nich? Hermiona Granger natomiast zdawała się być oazą spokoju, zupełnie tak samo jak Klara. Obie studentki miały już wszystko przyszykowane i ogarnięte. Wystarczyło się tylko przebrać i gotowe. Nie musiały robić z siebie rozhisteryzowanych wariatek, którymi na pewno były Lavender i Parvati. Ta druga z kolei, wybiegła nagle z łazienki w rozmazanym makijażu i rzuciła się na swoje łóżko, płacząc rzewnymi łzami.

- Jestem jednym, wielkim kłębkiem nerwów! – Zawyła, przyciskając poduszkę do twarzy i zostawiając na niej czarne od tuszu ślady. – Chyba przytyłam! Nie mieszczę się w sukienkę!

- Przestań panikować! – Skarciła ją ta pierwsza „histeryczka”. – Ja mam większy problem od ciebie! Ubrać rajstopy czy iść bez nich?!

Gryfonki zaczęły się przekrzykiwać między sobą, która ma gorzej, a która jest zwykłą wariatką, po czym na nowo zaczęły się szykować na bal, jakby ich wcześniejsze problemy nie miały miejsca. W tym czasie Hermiona i Klara zdążyły się przyszykować. Jedna drugiej pomogła z dopinaniem gorsetu i sukienki, a także z uczesaniem i zrobieniem loków (w przypadku Klary). Obie prymuski zachowywały się, jakby nadal były przyjaciółkami. Klara możliwe, że w dalszym ciągu tak myślała, ale przez pojawienie się na horyzoncie mojej osoby, Hermiona zdecydowanie urwała z nią kontakt. Dziewczyna nie mogła mnie znieść i wolała odciąć się od Klary niż narobić sobie przeze mnie kłopotów, w które Klara wpadała bardzo często.

- Poczekam na ciebie przy wielkiej sali – odezwała się w końcu przyjaciółka w moją stronę, gotowa do wyjścia.

- Co?! – Krzyknęłam przerażona. – Nie poczekasz na mnie?!

- Przecież ty i tak idziesz najpierw spotkać się z Lucjanem – odparła, kręcąc głową. – Poza tym nawet się nie umyłaś. Jesteś jeszcze w proszku. Nie będę tu na ciebie czekać, bo się zgrzeje. Spotkamy się przy Sali balowej.

Po tych słowach, dziewczyna wyszła z dormitorium, a zaraz po niej zrobiła to Hermiona, która również była ubrana od stóp do głów. Zostałam sama w dormitorium z dwoma wariatkami. Westchnęłam głęboko, spoglądając na siebie w lusterku ze skwaszoną miną. Przełknęłam powoli ślinę, ale po wczorajszym wyczynie gardło w dalszym ciągu miałam podrażnione. Spuściłam głowę, zaczynając uśmiechać się do siebie, po czym zeskoczyłam szybko z łóżka, ruszając z impetem w stronę łazienki, w której siedziała Parvati.

-Ej! – Wrzasnęła na całe gardło, próbując na nowo poprawić swój makijaż przed lustrem. – Wynoś się! Zajęte, nie widzisz?!

- Nie mam czasu! – Odkrzyknęłam jej i siłą wyciągnęłam ją z pomieszczenia, zamykając się w środku na cztery spusty. Gryfonka jeszcze przez dłuższy czas dobijała się od drugiej strony, ale musiałam przyspieszyć swoje szykowanie się na bal. Skoro Klara i Granger były gotowe, to znaczyło że czasu miałam bardzo mało.

Wzięłam szybki prysznic, umyłam włosy, po czym stojąc przed lustrem i balsamując swoje ciało kremem, próbowałam wysuszyć włosy w tradycyjny sposób. Skacząc na jednej nodze założyłam dolną część bielizny. Gdy udało mi się w końcu ogarnąć swoje ciało jak i włosy, wyskoczyłam z łazienki, zasłaniając biust przed lokatorkami. Na szczęście dziewczyn już nie było, więc mogłam na spokojnie bez zbędnych komentarzy przyszykować się do końca na bal. Z szafy wyjęłam swoją cudną sukienkę i buty. Zrobiłam również makijaż: podkreśliłam oczy tuszem do rzęs, nałożyłam fluid na twarz, a na policzki rozświetlacz. Linię wodną oczu podkreśliłam czarną kredką, a usta pomalowałam czerwoną, niemalże krwistą szminką. Stanęłam przed lustrem dumna ze swojego wyglądu i wybiegłam z dormitorium, łapiąc jeszcze w locie perfumy i psikając się nimi cała.

Zbiegłam po schodach do Pokoju Wspólnego, czując że jestem spóźniona. Całe pomieszczenie było opustoszałe. Przy kominku siedziało tylko kilkoro pierwszorocznych, którzy w tym roku nie wyjechali do domu na święta, a byli także za mali na bal bożonarodzeniowy. Ich jedyną rozrywką było siedzenie w pokoju wspólnym i czytanie książek. Przeszłam szybko koło nich i wyszłam przez portret. W Lucjanem umówiłam się przed wejściem do lochów. Chłopak chciał, żebyśmy zeszli do Wielkiej Sali razem jak prawdziwa para. Nie miałam siły na protesty, więc się zgodziłam.

- Przepraszam! – Rzuciłam na dzień dobry, podbiegając do chłopaka. – Trochę mi zeszło.

- Byłem przekonany, że mnie wystawiłaś do wiatru – prychnął, po czym zmierzył mnie od stóp do głów, poruszając gustownie brwiami. – Niezła dupa z ciebie, a ten kawałek materiału, który masz na sobie będzie można szybko ściągnąć. To dobrze.

- Chyba śnisz! – Zaśmiałam się i również zmierzyłam go dokładnie. Chłopak ubrany był w dobrej marki, czarny garnitur. Pod nim miał białą koszulę, która wygląda na nigdy nie używaną, ponieważ zdawała się być bielsza niż zęby mugoli w reklamach past do zębów. Lucjan wyglądał, jakby dopiero co wrócił ze zdjęć do tygodnika mody. W dodatku obłędnie pachniał.

- Idziemy? – Zapytałam po chwili ciszy, kiedy to oboje lustrowaliśmy się nawzajem i w pewnym momencie zaczęło robić się to niezręczne.

Ślizgon kiwnął głową, chwycił mnie pod rękę i razem zeszliśmy do wielkiej Sali. Było to nieco stresujące, a gdy grupka jego przyjaciół zaczęła bić nam brawa i gratulować chłopakowi dziewczyny, odłączyłam się od niego na moment. W końcu Lucjanowi chodziło tylko o to, żeby zrobić wejście przed wszystkimi, pochwalić się swoją „dziewczyną” i najebać. To był jego motyw przewodni dzisiejszego wieczoru.

Nie chciałam za bardzo siedzieć z dala od swoich przyjaciół, ale Lucjan nalegał. Jego współlokatorzy łypnęli na mnie, uśmiechając się chytrze, a ich dziewczyny zmierzyły mnie od stóp do głów, udając znudzenie. Wszystkie wtulały się w swoich partnerów, jakby ci mieli zaraz uciec w nieznane.

- Strzał w dziesiątkę, Bole – mruknął jeden ze Ślizgonów Adrian Pucey. Był on wysokim brunetem o krótko ściętych włosach i piwnych oczach. Jego dziewczyna, również brunetka, spojrzała na niego urażona, ale nie odezwała się ani słowem.

- Wyższa półka, panowie – odparł chłopak, odsuwając mi krzesło, żebym mogła usiąść przy ich stoliku.

-Zdajecie sobie sprawę, że ja tu cały czas jestem?! – Warknęłam, przewracając oczami.

- Daj spokój. – Lucjan machnął na mnie ręką. – Przecież to był komplement.

- Uprzedmiatawiający mnie – sprecyzowałam, o co mi chodziło i usiadłam naprzeciwko nadąsanych dziewczyn. Po swojej lewej stronie miałam Bole’a, a po prawej Adriana.

- Ale ty marudzisz! – Ślizgon westchnął teatralnie, po czym chciał mnie przedstawić swoim znajomym, ale w ostateczności zrezygnował. – Nie muszę tego robić. Przecież wszyscy bardzo dobrze ją znacie.

- Pieprzona Ścigająca Gryffindoru – odezwał się kolejny znajomy Lucjana, którego imienia nie pamiętałam. Tym razem to ja uśmiechnęłam się perfidnie.

- Skopię wam tyłki następnym razem – powiedziałam, uderzając pięścią w otwartą dłoń.

Wszystkie Ślizgonki spojrzały po sobie zdziwione. Jedna nawet szepnęła coś na ucho swojemu partnerowi, a ten odparł jej trochę zbyt głośno coś o Quiddichu i wspólnych rozgrywkach.

Nie minęła chwila, a chłopcy zaczęli rozmawiać o grze, a dziewczyny o robieniu paznokci i innych kobiecych sprawach, które jakoś nie specjalnie mnie interesowały. A może byłam na to jeszcze za młoda? W końcu dzieliły nas aż trzy lata.

Odwróciłam się w stronę sali i poustawianych wszędzie stolikach. Tam, gdzie siedziała Klara również trwała jakaś dyskusja. Wszyscy śmiali się wesoło, gestykulując rękoma. Nawet moja przyjaciółka zdawała się dobrze bawić. Następnie, zerknęłam na stół, gdzie siedzieli bliźniacy Weasley. Obaj wyglądali przystojnie w swoich garniturach, które tak bardzo różniły się od tego, który dostał Ron. Dziwiłam się, że rudzielec zgodził się na taki strój, ale może nie chciał sprawić przykrości swojej mamie. Słyszałam, że Klara próbowała mu jakoś ulepszyć jego szatę, ale bez większych rewelacji. Było mi trochę przykro, że oddaliłam się od swoich przyjaciół. Tyle się działo ostatnim czasy, a Ron był w tym wszystkim najbardziej poszkodowany. Musiałam mu to jakoś wynagrodzić.

Nagłe poczułam szturchnięcie z lewej strony. Odwróciłam się do Lucjana, który zaczął polewać pod stołem. Wybałuszyłam na wierzch oczy, rozglądając się nerwowo po Sali. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, a przy stole dla nauczycieli również panowała miła atmosfera. Zmarszczyłam brwi, uświadamiając sobie że nie widzę pośród grona pedagogicznego Severusa.

- Pijesz, co nie? – Spytał nagle Lucjan. Pozostali jego towarzysze zaczęli podawać sobie pod stołem to, co rozlał dla nich chłopak.

- Piję – odparłam pewnie. Pozostali Ślizgoni pokiwali aprobująco głowami. Ich partnerki również, jakby zaczęły traktować mnie lepiej niż na początku. Jedna z nich uniosła pełny kieliszek w moją stronę. Gdy Lucjan podał mi swój, zrobiłam to samo i wszyscy na raz wychyliliśmy ich zawartość.

- Wchodzi – mruknął Adrian, krzywiąc się delikatnie. – Jak ci się udało to przemycić? Wiesz, że Snape kategorycznie zabronił wnosić nam alkoholu.

- No i ty go posłuchałeś? – Zaśmiał się mój partner. – W takim razie pizda z ciebie.

- Ej, ej! – Oburzyła się towarzyszka Adriana. – Żadna tam pizda, tylko mój misio – dodała, głaszcząc chłopaka po policzku.

Ślizgon chciał jej odpowiedzieć, gdy nagle Dumbledore wstał od stołu i zaczął krótką przemowę, po czym usłyszeliśmy piękną, klasyczną muzykę, która wraz z pierwszym tańcem miała otworzyć bal. Siódmoklasiści zaczęli rechotać, spoglądając jak pary turniejowe wstają powoli, wchodząc na środek Sali.

- To będzie klasyk – zaśmiał się jeden z kolegów Lucjana, przytulając do siebie swoją partnerkę.- Daję 5 galeonów, że Potter się wyjebie na środku.

- Ej! – Syknęłam, grożąc mu palcem. – Ostrożnie z tymi zakładami. To mój przyjaciel.

- Przyjaciel, czy nie, ale tańczy jak pizda – odparł niewzruszony chłopak, wzruszając ramionami. Spojrzałam w stronę gryfona i rzeczywiście musiałam przyznać, że jego taniec wyglądał dość pokracznie, ale ważne że chłopak się starał. Poza tym również wyglądał bardzo przystojnie w swoim garniturze, co go ratowało.

- Granger też wygląda nieźle. Kto by pomyślał, że da się z niej zrobić kobietę. – Adrian wyprostował się, wyciągając głowę i przyglądając się zachłannie jak Hermiona Granger chwyta za rękę swojego partnera, wychodząc z nim na środek Sali.

- Czy ona jest z Krumem?! – Pisnęła jedna ze Ślizgonek. – Serio?

- Mówisz poważnie?! – Druga dołączyła do pierwszej, po czym obie wychyliły się na swoich krzesłach, chcąc mieć lepszy widok.

- I czym wy się tak jaracie? – Zdziwił się Adrian, pokazując Lucjanowi, żeby polał drugą kolejkę.

- Wiesz, jakby nie patrzeć, to jeden z najprzystojniejszych i najbardziej dochodowych graczy w Quddicha – odezwałam się po krótkiej chwili.

- Podoba ci się? – Zagadnął Lucjan, marszcząc brwi.

- Oczywiście, że nie. Tylko ty jesteś moim misiem, bąbelkiem, czy czym tam sobie chcesz. – Zmodulowałam głos na bardziej dziecinny i uszczypnęłam chłopaka po policzku. Reszta Ślizgonów zawyła ze śmiechu. Miałam tylko nadzieję, że odebrali to jako ironię, a nie jako szczere wyznanie.

- Zadziorna ta twoja Lamberd – przyznał Adrian. – Nie powinnaś być przypadkiem w Slytherinie?

- Też się dziwię – burknął Lucjan, rozmasowując czerwony policzek, po czym zrehabilitował się i na nowo zaczął polewać wódki do kieliszków.

- Wolę Gryffindor – odpowiedziałam pewnie, urywając dyskusję.

Lucjan podał nam wszystkim kieliszki. Wypiliśmy na raz w tym samym momencie, kiedy na parkiet wyszedł dyrektor z profesor Mcgonagall, zachęcając pozostałych uczniów do tańców. Ślizgoni podnieśli się ze swoich miejsc, jedni bardziej entuzjastycznie, inni wcale i zabrali swoje partnerki na parkiet.

- Idziemy – rzucił również Lucjan i chwycił mnie za rękę, ciągnąc na środek. Objął mnie pewnie w pasie i poprowadził po parkiecie. Musiałam przyznać, że tańczenie wychodziło mu o wiele lepiej niż jego nędzne podrywy. Nie wiedziałam, gdzie Ślizgon nauczył się tak tańczyć, ale robił to bezbłędnie.

Gdy muzyka dobiegła końca parkiet powoli zaczął się przerzedzać. Ja również chciałam wrócić do stolika, ponieważ musiałam odetchnąć, ale Lucjan przytrzymał mnie i wskazał głową na główną scenę.

Główna scena zakryta była czerwoną kotarką, która po chwili rozsunęła się, ukazując przed nami zespół: Fatalne Jędze. Był to jeden z najpopularniejszych zespołów muzycznych ostatnich lat, składający się z męskiej, rockowej załogi. Wszyscy uczniowie zaczęli szeptać między sobą i na nowo pchać się na parkiet. Starsze pokolenie odsunęło się w cień lub wróciło do stolika nauczycielskiego.

- Witajcie kochani! -Wrzasnął do mikrofonu lider zespołu, wychodząc przed szereg. On, jak i jego koledzy miał długie, poczochrane włosy i mocny makijaż na twarzy. – Na prośbę waszego dyrektora postanowiliśmy umilić wam dzisiejszy wieczór naszą muzyką, dlatego pytam, jesteście gotowi?

Po Sali rozległy się oklaski, a potem krzyki najwierniejszych fanów zespołu. Zauważyłam jak Mcgonagall kiwa głową z dezaprobatą w stronę naszego dyrektora, chociaż na jej ustach błąkał się nieśmiały uśmieszek.

- Pytam raz jeszcze! Czy jesteście gotowi?!

Uczniowie powoli zawyli, oblegając scenę. Niektórzy zaczęli skakać z rękoma wyciągniętymi w stronę lidera Fatalnych Jędz.

- Czy dyrektor zdaje sobie sprawę, że oni rozkurwią dzisiejszy wieczór?! – Krzyknęłam do ucha Lucjana, ponieważ zaczynało robić się naprawdę głośno. Chłopak roześmiał się w niebogłosy, chwytając mnie ponownie za rękę.

Z głośników zaczęły rozbrzmiewać pierwsze dźwięki rockowego przeboju Jędz „Do the Hippogriff”. Światła na Sali przygasły, a zewsząd zaczął ulatniać się sztuczny dym, który wydobył dodatkowy efekt światła ze świetlnych kul wiszących pod sufitem i stworzył odpowiedni klimat.

- Zaczynamy rozpierdol! – Krzyknął Lucjan, obracając mną kilka razy. Zaczęliśmy poruszać się w rytm muzyki, zapominając o wszystkim. W końcu dołączyli do nas pozostali koledzy Ślizgona ze stolika wraz ze swoimi partnerkami. Wszyscy tańczyliśmy obok siebie do rytmu muzyki, podskakując co jakiś czas przy mocniejszych brzmieniach.

Nagle zauważyłam jak Parvati popycha Harry’ego, który stanął przy stole naszych przyjaciół. Przeprosiłam szybko Lucjana i czym prędzej przecisnęłam się przez tańczących do pozostałych Gryfonów.

- Ty świnio! – Krzyczała rozłoszczona dziewczyna, cały czas uderzając bruneta w ramię. – Jak mogłeś mi to zrobić?!

- Co się stało?! – Zapytałam, stając pomiędzy chłopakiem, a dziewczyną. – Co się dzieje?!

Wszyscy musieliśmy głośno krzyczeć, żeby zagłuszyć muzykę.

- Ten drań powiedział, że nie ma ochoty już na żadne tańce i lepiej, żebym znalazła sobie innego partnera! To dopiero początek balu, a ja tak się szykowałam długo! – Wrzeszczała Parvati ze łzami w oczach. Na nowo próbowała się rzucić na Harry’ego, ale udaremniłam jej to.

- Nie jestem partnerem do tańca, ok? – Żachnął się chłopak, ale stanął za mną, żeby jego partnerka go nie dopadła. – Musiałem mieć parę na bal, bo tego wymagała tradycja, ale teraz możesz iść i robić, co ci się podoba.

Klara uderzyła się otwartą dłonią w czoło, czując się mocno zażenowana słowami okularnika, a Ron zarechotał cicho, trzymając dłonie w kieszeni. Widziałam po jego postawie, że dla niego bal również skończył się szybciej niż zaczął.

- Prostak! – Ryknęła Gryfonka. Odwróciła się na pięcie i zniknęła w tłumie. Lavender, która była jej przyjaciółką również wstała i pognała za koleżanką.

- Boże, co za ulga – westchnął chłopak, siadając na miejscu Lavender.

- Nie musiałeś tak do niej mówić – odezwała się po chwili Klara, patrząc oskarżycielsko na Harry’ego. – Ona rzeczywiście starała się przypodobać tobie i szykowała się cały ranek do tego balu.

- Mówiłem jej, że nie jestem w nastroju. – Próbował się tłumaczyć.

- Stary, ty nie jesteś w nastroju od kilku tygodni – zauważył Ron. Klara zgromiła go spojrzeniem, więc chłopak zamilkł, osuwając się nieco na krześle.

- Może zatańczymy wszyscy razem? – Zapytałam z nadzieją w głosie, próbując rozluźnić atmosferę. Popatrzyłam błagalnie na przyjaciółkę, a ta z kolei na swojego partnera, który udawał zainteresowanie obrusem, którym był nakryty stół. – Mówię do was! – Zdenerwowałam się.

- Ja nie tańczę. Już to mówiłem – burknął Harry.

- Ja też nie – zawtórował mu jego przyjaciel.

Próbowałam jeszcze przez chwilę namówić ich do wspólnej zabawy, ale przyjaciele mieli podłe humory i nic nie było w stanie im ich poprawić. Na szczęście po chwili przyszedł do nas Lucjan. Miał zaczerwienione policzki, przez ramię przerzuconą marynarkę, a białą koszulę rozpiętą niemal do połowy brzucha.

- Co się tu dzieje? – Spytał, bełkocząc delikatnie.

- Czy ty jesteś już pijany?! – Zdenerwowałam się. – Serio?

- Nie do końca. Wiesz, uciekłaś mi, to co miałem robić? – Wzruszył ramionami i zmrużył oczy, przyglądając się dokładnie mojej znudzonej ekipie. – Co jest, smutasy?! Na parkiet! Raz, dwa!

- Próbuję ich cały czas przekonać, żeby się razem z nami bawili, ale z marnym skutkiem – westchnęłam niepocieszona. Usiadłam na wolnym krześle i nalałam sobie soku do szklanki.

- Ja mam pewien pomysł, żeby ich rozweselić, ale nie wiem, czy będą chcieli. – Lucjan podrapał się po brodzie, udając zamyślenie. – To trochę nielegalne. – Słowo „nielegalne” dodał takim szeptem, że ledwo go usłyszeliśmy.

- Jakie? – Dopytywała Klara, która już zupełnie nic nie usłyszała z tego, co mówił Ślizgon. Chłopak zbył ją machnięciem ręki i wskazał na wejście na dziedziniec, na którym stały karoce uczennic z Beauxbatons.

Muzyka przycichła. Muzycy ogłosili kilkuminutową przerwę na coś ciepłego do zjedzenia, a potem ponownie wszyscy mieli wyskoczyć na parkiet i bawić się w najlepsze. Ginny z Neville’em wrócili cali spoceni do nas, przysiadając się tam, gdzie było wolne. Parvati i Lavender zniknęły gdzieś, a jak się później okazało przysiadły się do stołu chłopców z Durmstrangu i wieczór miały bardzo udany.

- Poczekajmy, aż muzyka znowu zacznie grać i wtedy pójdziemy na dziedziniec. Zobaczycie, że będziecie mieć wyśmienite humory. – Lucjan wyszczerzył swoje śnieżnobiałe zęby i puścił do mnie oczko. – A teraz wybaczcie, ale muszę się odlać.

Patrzyłam jak odchodzi krzywym krokiem w stronę wyjścia z wielkiej sali i ponownie przeniosłam spojrzenie na swoich przyjaciół. Klara wydawała się być nieco zagubiona pośród takiego tłumu, chociaż musiałam przyznać, że bardzo ładnie wyglądała w tych lokach.

- Ładne masz te włosy – wypowiedziałam na głos swoje myśli, nie musząc już krzyczeć. W pomieszczeniu było głośno, ale przynajmniej nie musieliśmy się przekrzykiwać, dopóki muzyka nie grała. – Powinnaś codziennie tak się czesać.

- Zabawne, że mi to mówisz, bo na przykład profesor Snape w ogóle mnie dzisiaj nie rozpoznał. Myślał, że jestem z tej francuskiej szkoły.

- Serio? – Zaśmiałam się delikatnie. – A gdzie on w ogóle jest? Nie widziałam go.

Przez całe to przygotowywanie się do balu, ubieranie i wspólne wejście z Lucjanem, zupełnie zapomniałam o Severusie. Podobno stał przy wejściu na bal, pilnując wszystkich uczniów i sprawdzając ich torby w poszukiwaniu alkoholu.

- A co? Brakuje ci go? – Prychnął Ron, zakładając ręce na piersi. – Dobrze jak go nie ma. Nikt za nim nie tęskni.

- Nie mówię, że mi go brakuje. Po prostu jestem ciekawa, bo nie rzucał mi się w ogóle w oczy, rozumiesz? I przestań być uszczypliwy. Nie moja wina, że nie masz ochoty tu przebywać. Nikt ci nie kazał przychodzić, ale mógłbyś chociaż dla Klary się postarać.

- Wcale nie musi – rzuciła szybko blondynka, lekko się czerwieniąc. – Ja też za bardzo nie wiem, co mam tutaj robić. Nie moje klimaty.

- Zatańcz z nauczycielem – zarechotał Harry, poprawiając okulary. – Pewnie byś wybrała Moody’ego – zauważył.

- Nieprawda! – Pisnęła dziewczyna. – Zresztą. Przecież nie musimy tańczyć z nauczycielami. Chyba, że musimy. Alex?!

- Co? – Zaśmiałam się, widząc panikę w jej oczach. – Nie wiem, czy musimy. Jeżeli tak, to Harry ma przejebane, bo bierze udział w turnieju. Przypuszczam, że te osoby tylko muszą tańczyć z nauczycielami.

- Po moim trupie – prychnął chłopak.

- No dobra, kochani! – Krzyknął nagle lider Fatalnych Jędz, ponownie wychodząc na scenę. Jego zespół również powoli zbierał się ze swojego stołu, przy którym stał również wianuszek dziewczyn. – Koniec tej przerwy! Bawimy się dalej, ale zanim to nastąpi chcę, żebyście wybrali spośród siebie najlepiej tańczącą i najładniejszą parę dzisiejszego wieczoru. – Mężczyzna wskazał dłonią na mały kuferek, ustawiony tuż pod podium. – Wrzucajcie tam nazwiska par, które waszym zdaniem powinny zostać królem i królową dzisiejszej nocy, a przed północą ogłosimy wyniki. Nagrody będą obiecujące, gwarantuję wam to! A teraz czas na kolejny nasz kawałek „Crazy night with Gnoms”!

Uczniowie ponownie zaczęli wrzeszczeć, kotłując się pod sceną. W tym samym czasie wrócił do nas Lucjan.

- Idziemy?! – Wrzasnął.

Tylko ja się z nim zgodziłam, po czym chwyciłam każdego z osobna za ręce, podnosząc z krzeseł.

- Ruszcie się! – Warknęłam. – Skoro wszyscy musimy być na tym balu, to chociaż zacznijmy się bawić odpowiednio!

Lucjan szedł jako pierwszy, robiąc nam przejście przez pchających się i tańczących uczniów. Ja postanowiłam iść z tyłu, zamykając nasz korowód. Nie chciałam, żeby któryś z przyjaciół wyłamał się i uciekł z powrotem do stolika.

Przede mną szła Klara. Chodzenie na wysokim obcasie sprawiało jej nie lada problem. Robiła niepewne kroki, a buty wyginały jej się raz w jedną, raz w drugą stronę.

- Patrz przed siebie i się wyprostuj – doradziłam jej. – No i się nie bój. W razie czego będę cię łapała.

- Łatwo ci mówić – prychnęła, ale posłuchała mnie.

- Idź pewnie do przodu – kontynuowałam, zerkając co chwilę jak stawia nogi. – I nie myśl o tych pieprzonych szpilkach!

Klara w końcu posłuchała mnie, stawiając pewnie nogi i patrząc przed siebie. Jeszcze trochę chybotała się na wszystkie strony, ale chodzenie nie sprawiało jej już takiego dyskomfortu jak wcześniej.

-Widzisz? – Ucieszyłam się. – Poćwiczysz jeszcze trochę i będziesz nawet biegała w tych szpilkach.

- Zdecydowanie wolę pantofelki – mruknęła z miną cierpiętnicy.

- Czasami trzeba pocierpieć trochę dla lepszego wyglądu – odparłam tonem znawcy. – Taki nasz los.

Na dziedzińcu stało kilka dużych, białych karet, które przyozdabiane były mieniącymi się płatkami śniegu. Lucjan zajrzał przez okno do pierwszej, ale szybko zrezygnował z jej wybrania, tłumacząc że w środku siedzi jakaś para i się „migdali”. Druga również była zajęta, dopiero gdy zajrzał do trzeciej, okazała się pusta. Chłopak otworzył drzwi, przepuszczając najpierw mnie i Klarę. Ukłonił się przy tym nisko, a następnie spojrzał na Gryfonów, wbijając się przed nimi do środka.

Wewnątrz było dość ciasno. Usiadłam z Lucjanem po jednej stronie wozu, a przyjaciele po drugiej. Klara usadowiła się na środku, a chłopcy po obu jej stronach. Cała trójka stykała się mocno ramionami i wykonanie jakiegoś ruchu było dla nich prawie niemożliwe. Po naszej stronie natomiast znajdowało się nieco więcej miejsca, ale tylko na drobne manewry rękoma. Wszyscy stykaliśmy się kolanami.

Lucjan zaczął grzebać w kieszeni marynarki, po czym wyciągnął mały woreczek strunowy z kilkoma skrętami w środku. Pokazał nam go wszystkim, poruszając gustownie brwiami.

- Nie wylecimy za to ze szkoły? – Przeraził się Ron.

- Na balu nie powinniście tego palić – zawtórowała mu przejęta Klara, chcąc wyjść z powozu, ale Lucjan wyprostował dłoń, opierając ją koło jej głowy.

- Za późno już. Mówiłem, że to będzie nielegalna eskapada.

- Nie dosłyszałam tego! – Oburzyła się. Chciała skrzyżować ręce na piersi, ale nie miała nawet jak.

- Trudno – prychnął Ślizgon. – Poza tym palisz z nami.

- Nie będę tego palić! – Zdenerwowała się, że ktoś podejmuje za nią decyzje.

- Merlinie, przestań. Tyle razem przeszliśmy, a ty wciąż zachowujesz się, jak Mcgonagall – odparł chłopak, wyjmując z woreczka jointy.

Gryfoni spojrzeli po sobie zdziwieni, a potem te same spojrzenia przenieśli na dziewczynę, która zarumieniła się lekko, przypominając sobie, jak uczyła się dotykać faceta, trenując na Lucjanie. Parsknęłam śmiechem, również sobie to przypominając, ale nie odezwałam się ani słowem.

- Powinniśmy o czymś wiedzieć? – Spytał nieśmiało Ron, ale zaprzeczyłam ruchem głowy.

Ślizgon włożył nam do ręki po jednym papierosku i zaczął każdemu odpalać przy pomocy różdżki. Po chwili całe pomieszczenie wypełniło się dymem. Klara zaczęła się krztusić, pomimo tego, że nie zaciągnęła się ani razu.

- Ty to się upalisz samym dymem – zaśmiałam się głośno, zaciągając się swoim jointem. O dziwo, Gryfoni poszli za moim przykładem bez żadnych oporów. Chyba jednak chcieli zaliczyć ten wieczór do udanych, a nie smętnych.

- Otwórzcie okno! – Poprosiła.

- Zwariowałaś! – Tym razem odezwał się Harry, stukając się palcem po czole. – Przecież to od razu zwabi nauczycieli, a co gorsza Snape’a i wszyscy wylecimy wtedy ze szkoły!

- Jeżeli już mówisz o Snape’ie – zaczął Lucjan, trzymając dym w płucach, po czym wypuścił go, mrucząc pod nosem. – Jak wychodziłem z kibla słyszałem jak rozmawiał z tym dyrektorem Durmstrangu.

- No i? – Wzruszyłam ramionami, zaczynając się rozluźniać. – Masz jeszcze alkohol?

Brunet pokiwał głową, macając się po kieszeniach spodni. Wyciągnął z jednej małą buteleczkę do połowy pustą.

- Nie mam więcej – westchnął niepocieszony.

- My wiemy skąd wziąć – odezwał się nagle Ron, a zrobił to w taki sposób, jakby zgłaszał się do odpowiedzi. – Wystarczy znać hasło, a Hagrid może nam wydać nawet kilka butelek.

- Brzmi obiecująco – ucieszył się Lucjan.

- Mówiłeś coś o Snapie – przypomniałam mu, udając że wcale mnie to nie obchodzi.

- Nie wiem, o czym dokładnie mówili, bo przerwał im Moody, ale w głosie Karkarowa wyczułem strach. Snape coś mu tłumaczył, ale bez większego skutku. Chciałem podsłuchać, ale jak mówiłem, Moody do nich podszedł i chyba wyciszyli pomieszczenie, bo nic już nie słyszałem. – Lucjan wzruszył ramionami, jakby informacja, którą nam przekazał nic nie znaczyła.

- Moody podejrzewa Karkarowa o wrzucenie mojego imienia do Czary Ognia – wyjawił nagle Harry. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni, oprócz Lucjana, który zajęty był paleniem i piciem na przemian. Przypuszczałam nawet, że Harry wypowiedział tę informację nieświadomie, ale zioło zaczynało powoli działać w jego organizmie i rozluźniać coraz bardziej.

- Dlaczego miałby go podejrzewać? – Zapytała Klara, również zainteresowana tematem.

- No co wy, nie wiecie? – Harry zaciągnął się papierosem. – Przecież Karkarow, to były Śmierciożerca.

W karocie nastała grobowa cisza, przerywana tylko mruczeniem Ślizgona.

piątek, 24 kwietnia 2020

85. Rozpoczęcie Balu

W piątek, dzień przed balem, uczniów ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Napięcie czuć było w powietrzu, a emocje kumulowały się odwrotnie proporcjonalnie do czasu, jaki został do imprezy. Osobiście nie rozumiałam, dlaczego tak wiele osób panikuje i gorączkuje się. Przecież o balu wiadomo było dawno temu, mieliśmy swój czas na zakupy i do tej pory każdy powinien mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Ja miałam wszystko przyszykowane, wyprasowane i rozplanowane. Jedyną rzeczą której nie rozpracowałam do tej pory, było chodzenie w butach na obcasie, ale na to było już nieco za późno. Może jednak to ze mną było coś nie tak, że podchodziłam do wszystkiego bezstresowo? Ostatnie wolne chwile postanowiłam spędzić na nauce, choć nie było to wcale takie łatwe, kiedy wokół tyle się działo. Gdy Alex poszła zanieść prezent profesorowi Moody’emu, próbowałam ponownie skupić się na lekturze. Oderwał mnie od niej głośny śmiech bliźniaków Weasley. Spojrzałam ukradkiem w ich kierunku. Ekipa ciągle stała w tym samym miejscu, ale grupka powiększyła się o Rona. George złapał brata, gdy ten przechodził obok, a później luźno objął go ramieniem, wyciągając na środek.

- Jak tam bracie, skrzaty doczyściły Ci wszystkie koronki i wygoniły nietoperze z szaty? – George poruszył brwiami.

- Śmiejesz się, ale siedzimy w tym wszyscy razem – mruknął Ron, zataczając palcem koło i tym samym wskazując na bliźniaków.

- Jak razem? – parsknął Fred. - Nie widziałeś naszych szat?

- Nie. A co z nimi? – ożywił się Ron. - Znaleźliście na nie jakiś sposób?!

- Sposób? Po pierwsze, to trzeba mieć tutaj - George popukał się palcem w czoło. – Na przykład dajmy na to jakbyś zarabiał, nie musiałbyś iść w tym, co wysłała Ci matka – mrugnął.

- Właśnie. Nigdy, przenigdy bym nie narobił takiego wstydu Angelinie, żeby pójść w tej narzucie – dorzucił Fred, mocniej przytulając do siebie dziewczynę.

- Pff – żachnął się Ron, wyrywając spod ręki brata. – Wstyd… Po prostu pójdę w mundurku!

- Jeszcze gorzej. Nikt Cie w mundurku nie wpuści! – zawołała za nim Angelina.

- Trzeba było myśleć! – dorzucił Fred. Grupka roześmiała się.

Ron zacisnął ręce w pięści i wściekły ruszył w stronę schodów. Zatrzymał go Harry, próbując na spokojnie coś mu wytłumaczyć. Zamknęłam podręcznik i podeszłam do nich.

- Jakbym wiedział, że tylko ja będę robił z siebie debila, pożyczyłbym od Ciebie kasę – wkurzał się Ron.

- Myślałem, że tak bardzo masz gdzieś ten bal, że ci obojętne w czym idziesz – Harry rozłożył ręce.

- Niby tak, ale z drugiej strony, to będzie towarzyski zgon.

- Ron, nie przejmuj się nimi – wtrąciłam się, stając obok nich. - Ta szata na pewno nie jest taka zła. W końcu kiedyś tak się nosili. W swoich czasach był to ostatni krzyk mody.

- W swoich czasach… Czyli chyba z pięćset lat temu! – Ron zacisnął pięści jeszcze mocniej. Był czerwony ze złości. – Wykiwali mnie.

- Dobra, daj spokój – Harry poprawił okulary. - Sam się wykiwałeś. Mogłeś ich spytać wcześniej, co będą ubierali. Teraz już nic nie zmienisz…

- Właściwie to nadal jest pewien sposób – wtrąciłam nieśmiało.

Harry i Ron spojrzeli na mnie zdziwieni.

- Właśnie, przecież mogę podwędzić szatę komuś innemu? – wypalił nagle rudzielec, rozglądając się dyskretnie. – Neville chyba nosi podobny rozmiar…

- Hej, nie! Wybij sobie to z głowy – oburzyłam się i skrzyżowałam przed sobą ręce. – Mówię o całkowicie legalnych sposobach.

- Czyli że co?

- Czyli że szycie lub magiczna modyfikacja. Nigdy nie skracaliście sobie nogawek? Nie przyszywaliście guzika?...

Chłopacy spojrzeli po sobie, a później znów spojrzeli na mnie. Widać nie słyszeli o czymś takim. Westchnęłam przeciągle.

- Po prostu weź mi ją pokaż – mruknęłam. – Pomogę Ci.

Ruszyliśmy w stronę schodów do dormitorium. W Gryfindorze tylko te do damskiej części były zaczarowane, więc bez problemu podążyłam za przyjaciółmi na szczyt schodów, a później dalej korytarzem, aż pod drzwi ich wspólnej sypialni. Zupełnie nie pomyślałam, że taka wędrówka może dziwnie wyglądać. Z resztą nikt nie zwracał na nas uwagi. Przyczajony Ron zajrzał najpierw do pokoju, a gdy ocenił, że droga jest wolna, kiwnął mi, że mogę wejść. Gdy wchodziłam do środka, rudzielec akurat błyskawicznie przykrywał kołdrą bajzel jaki miał na łóżku. Były to głównie papierki po słodyczach, karty czarodziejów i kilkukrotnie noszone ciuchy, za czyste by być w praniu i za brudne, by wylądować w kufrze lub szafie. Z zaciekawieniem rozejrzałam się po sypialni chłopaków. Wyglądała prawie tak samo jak nasza, ale było widać i czuć, że mieszkali tu chłopacy. Powietrze wydawało się stęchłe i jakby czymś przesiąknięte, poza tym wokół panował nieład. Harry od razu walnął się na swoje łóżko i sięgnął pod poduszkę po coś, co wyglądało jak pustka kartka. Odczarował ją, a potem drapiąc się po głowie, wczytał się w zawartość czegoś, co okazało się być listem od jego wujka, Syriusza. Powstrzymałam się od zaglądania mu przez ramię i usiadłam ostrożnie na skraju łóżka Rona, próbując za wszelką cenę nie zgnieść niczego, co leżało pod kołdrą. Chłopak spojrzał na mnie, na swoje łóżko, nieco się zaczerwienił, a później przykucnął przy kufrze, gorączkowo przewalając jego zawartość w poszukiwaniu nieszczęsnej szaty. Harry westchnął ciężko.

- Coś nie tak? – zapytałam.

- Nie chcę przynudzać – okularnik wzruszył ramionami.

- Martwi się turniejem – odpowiedział za niego Ron. Harry rzucił w niego butem, ale Ronowi udało się zasłonić i ocalić twarz. – I czego rzucasz! Przecież nie kłamie!

- Bo za dużo gadasz – westchnął Harry, a potem spojrzał na mnie sponad listu. - Odkąd nie mam mapy Huncwotów, ciężej mi się wymykać do Syriusza. Zupełnie jakby nagle wszystkie tajne wyjścia z Hogwartu były obstawione przez nauczycieli…

- Przecież masz pelerynę niewidkę – zauważyłam, obracając różdżkę w palcach. – Powinno ci być łatwo.

- Nie przy Moody’m – Potter uśmiechnął się blado. - Niby nie jest tak wredny jak Snape, ale zawsze mnie wypatrzy z kilometra i zagada.

- Czyli też na niego tak ciągle trafiasz? – zainteresowałam się, przykładając koniec różdżki do ust. – Alex bardzo to przeszkadza, że Profesor Moody wyrasta jak spod ziemi, choć gdyby nie robiła nic nielegalnego, myślę, że nie miałaby z tym problemu. On po prostu robi swoją robotę. Pilnuje uczniów.

- W naszym wieku ciężko nie mieć zupełnie nic na sumieniu – skomentował Ron. – No chyba że jest się totalnym nudziarzem.

- Można nie mieć nudnego życia i nie naginać żadnych zasad – powiedziałam tonem pełnym mądrości. – Ale wiecie co? Skoro profesor ma takie dobre przeczucia, ciekawe co by było, gdyby mapa którą przetrzymuje była nadal odblokowana.

Harry nagle się zakrztusił. Nim ktoś z nas mu pomógł, chłopak uderzył się pięścią w tors, zaczarował list i unikając kontaktu wzrokowego, schował papier z powrotem pod poduszkę.

- Wiesz co by było? Nici z picia, wagarowania, naginania ciszy nocnej… - odpowiedział Ron. W końcu znalazł szatę, wstał i rozłożył ją, przykładając z wyraźnym obrzydzeniem do ciała. Wstałam i obejrzałam ją z bliska.

- Mówisz, jakbyście ciągle coś takiego robili – zaśmiałam się, zupełnie nie wierząc w takie wyobrażenie o gryfonach. Wstałam i podeszłam do chłopaka, oglądając uważnie materiał. Oczy mi się zaświeciły. – Łał… To naprawdę relikt innych czasów, ale za to jaki ładny!

- Tak więc ten… - mruknął Ron i odwrócił wzrok.

- Czyli dobrze się ukrywamy, skoro nic nie wiesz – mrugnął Harry.

- Ukrywacie, albo ściemniacie. To co? Która część Ci się nie podoba? – zerknęłam na Rona.

- Wszystko – mruknął chłopak.





Po zażartej dyskusji, użyłam nożyczek i czarów, by nieco zmodyfikować szatę Rona. Nie była to całkowita przeróbka, bo z bólem serca niszczyłabym tak ładny krój, ale szata nie wyglądała już jakby zrobiono ją ze starej tapicerki. Pozbyliśmy się koronkowych, przypominających serwety kawałków, które zwisały z rękawów, oraz odcięliśmy falbanki przy kołnierzyku. Dodatkowo zmniejszyłam szatę czarem, by pasowała do tułowia mojego jutrzejszego partnera. Rudzielec nie był do końca zadowolony ze zmian, widocznie spodziewał się o wiele więcej, ale moim zdaniem wyglądał dobrze. Cała ta zabawa zajęła dłużej niż się spodziewałam. Był już wieczór, a ja musiałam jeszcze odwiedzić profesora Moody’ego! Skoro Alex dała mu prezent już dzisiaj, chciałam też zrobić to jeszcze przed balem. Pożegnałam się z przyjaciółmi, wpadłam biegiem do własnej sypialni, zgarnęłam z wnętrza kufra starannie owinięty, prostokątny pakunek i popędziłam na pierwsze piętro, pod gabinet. Drzwi uchyliły się już gdy byłam kilka kroków od nich. Zdziwiło mnie to. Kurczowo przyciskając prezent do piersi, zwolniłam kroku i ostrożnie zajrzałam przez szparę w drzwiach.

- Profesorze?...

- Wchodź, wchodź Klaro – odezwał się Szalonooki.

Pchnęłam drzwi i już zdecydowanie pewniej weszłam do środka, zamykają za sobą. Mężczyzna ubrany był w ciemną koszulę z długimi rękawami i ciemne, garniturowe spodnie. Stał przy stoliku, tyłem do mnie, zalewając wrzątkiem dzbanek świeżej herbaty. Na jego biurku leżała w połowie pusta butelka whisky, a przy kanapie leżały strzępki jakiegoś papieru ozdobnego. Choć jego gabinet nie był jakoś specjalnie ustrojony, miałam wrażenie, że panuje tam wyjątkowo luźna i przyjemna atmosfera.

- Tak myślałem, że się u mnie zjawisz – profesor nalał mi herbaty do filiżanki i postawił ją na stoliku, wskazując na kanapę. Jego mechaniczne oko prześlizgnęło się po mojej sylwetce, zatrzymując na dłużej na trzymanym w rękach pakunku.

- Musiałam przyjść – Stwierdziłam z poważną miną. Usiadłam, kładąc prezent na kolanach. Profesor usiadł obok mnie. – Po pierwsze to… Ja… Wiem, że kazał mi profesor odpoczywać, ale naprawdę brakuje mi naszych zajęć. Mam nadzieję, że po balu będziemy mogli do nich wrócić? – zerknęłam ukradkiem na profesora.

- Też mam taką nadzieję – Moody kiwnął głową, przyglądając mi się uważnie.

- Albo moglibyśmy poćwiczyć trochę dzisiaj… – zaproponowałam nieśmiało.

Mężczyzna odchrząknął i poprawił się na siedzisku, zarzucając rękę na oparcie kanapy.

- Skąd w Tobie nagle taki zapał? – zdziwił się.

- Zapał do nauki był we mnie zawsze profesorze – odpowiedziałam od razu, a później zamyśliłam się. - Nie wiem, czy to w ogóle ma sens, ale czuję… czuję taką jakąś pustkę, jakby czegoś mi brakowało. I zastanawiam się nad tym od jakiegoś czasu. Jedyne co mi przychodzi na myśl, to nasze zajęcia. Nie są łatwe, ale przyzwyczaiłam się do nich i to chyba przez to tak się dziwnie czuję.

- No tak, to może być przez to – przytaknął Moody.

- Poza tym denerwuje mnie, że wszyscy traktują mnie pobłażliwie, bo raz mi się zemdlało – wyrzuciłam z siebie. - Chciałabym być silniejsza, ale jak mam taka być, skoro dostaje ciągle taryfy ulgowe i wolne?

- Zwyczajnie nie chciałem Cie męczyć przed balem – wyjaśnił profesor i przywołał do siebie szklankę whisky. - Słyszałem, że niemal wszyscy nauczyciele wam odpuszczają w tym tygodniu.

- Profesorowi Snape’owi nie przeszkadza czy jest bal, święta czy ktoś przez miesiąc był w skrzydle szpitalnym…

- Profesor Snape jest strasznym formalistą. Powstrzymam się od reszty epitetów, jakie przychodzą mi na myśl – Moody mrugnął do mnie i zmoczył usta w trunku, a później oblizał się. – Mówiłaś, że to jest po pierwsze. Co więc jest po drugie? – postukał palcem w szkło niskiej szklanki.

- A, tak… - zaczerwieniłam się, przypominając sobie o pakunku na kolanach. Zaczęłam się wiercić na kanapie. – Po drugie to tak… Bo ja wiem, że obdarowywanie nauczycieli nie jest jakimś wielkim zwyczajem… i wiem, że w niektórych krajach się tego nie stosuje, bo to nie wypada, ale… ale ja…

- Spokojnie Klaro – zaśmiał się profesor i odstawił szklankę na stolik. – Nie musisz się tłumaczyć.

- Po prostu jak zobaczyłam tę książkę, uznałam, że Profesor musi ją mieć! – wyrzuciłam z siebie jednym tchem, po czym praktycznie wcisnęłam pakunek do rąk Moody’ego.

- Książkę? – zdziwił się Moody i rozerwał papier. Przyjrzał się w skupieniu zdobionej, skórzanej okładce, badając palcami jej nierówną powierzchnię, a później z wyraźnym zainteresowaniem przekartkował książkę. – Pierwsze wydanie. Edycja limitowana… Ptaszyno… to musiało być bardzo drogie – zacmokał. – Jakim cudem to w ogóle zdobyłaś? – spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Przez połączenie szczęścia, planowania i odkładanego kieszonkowego – wyliczyłam na palcach. – Ale tak naprawdę nie zapłaciłam AŻ tak dużo – zapewniłam go. – To wydanie „Historii Czarnej Magii i skutecznych sposobów jej zwalczania” zawiera błąd druku w rozdziale siódmym. Profesor na pewno go zauważy.

- Przyjrzę się temu na spokojnie – Szalonooki z uśmiechem poklepał mnie po udzie i odłożył książkę na stolik. – Też mam coś dla Ciebie. Myślałem, żeby dać Ci po świątecznym śniadaniu, ale w sumie czemu by nie teraz? – Moody machnął różdżką, przywołując do siebie średniej wielkości pakunek, a potem mi go wręczył.

Uśmiechnęłam się szeroko i rozwinęłam papier. Prezentem jaki otrzymałam, była przewieszana przez ciało, skórzana torba z klapą zapinaną na dwie ozdobne klamry. Torba wyglądała na pojemną. Gdy zaglądałam do środka, profesor stuknął różdżką w moją dłoń i wypowiedział nieznane mi zaklęcie. Spojrzałam na niego zdziwiona, nie rozumiejąc co właściwie zrobił.

- Powiązałem Cię z tą torbą – wyjaśnił od razu. – To taki magiczny pojemnik, który może ukryć o wiele więcej, niż wskazuje na to jego zewnętrzna forma.

- Zupełnie jak namioty czarodziejów?

- Na podobnej zasadzie – kiwnął głową. - Różnica jest jednak taka, że tylko właściciel widzi prawdziwe wnętrze tej torby. Od teraz możesz do niej wkładać co tylko chcesz i tylko Ty będziesz w stanie to wyjąć. Do tego nie poczujesz nawet, że jej ciężar się zwiększył.

- O rany… - jęknęłam i zafascynowana obejrzałam torbę jeszcze dokładniej. Oczy mi się świeciły z podniecenia. – Nawet nie wiedziałam, że tak się da! Ile tam wejdzie książek… wszystkie zeszyty! To chyba najlepszy prezent jaki kiedykolwiek otrzymałam! Dziękuję profesorze! – pisnęłam i przytuliłam go mocno. – Dziękuję, dziękuję!

Moody objął mnie ramieniem i opiekuńczo pogłaskał po plecach długimi, wolnymi ruchami. Poczułam się… bezpiecznie. Bardzo miło. Na dodatek jego koszula pachniała tak ładnie, że na moment się zapomniałam. Przez chwilę trwaliśmy więc w uścisku, a mechaniczne oko profesora co rusz zerkało w moją stronę. Mężczyzna w końcu odchrząknął i przypomniał mi o herbacie. Nieco speszona, odsunęłam się szybko i odgarnęłam za ucho nachodzący na twarz kosmyk włosów, po czym złapałam za filiżankę i napiłam się. Luźno rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas. Dręczyło mnie jedno - czemu właściwie pomyślałam, że profesor pachnie ładnie? Czemu mnie to obchodziło? I czemu przy nim czułam się tak jakoś…



***



W sobotę byłam gotowa jako pierwsza. Alex robiła sobie jeszcze ostatnie poprawki w makijażu. Łazienki w dormitorium były okupowane przez tłumy poszukujące choć skrawka lustra. Nie chcąc sterczeć tam jak kołek, zeszłam do pokoju wspólnego. Nie czekałam jako jedyna. Pierwszoroczni patrzyli na nas, wystrojonych jak na dziwadła. Gdy Hermiona zeszła po schodach w swojej zwiewnej, chabrowej sukience i upiętych w zgrabny kok włosach, uśmiechnęłam się do niej szeroko.

- Świetnie wyglądasz! – przyznałam szczerze.

- Dzięki, Ty też – uśmiechnęła się do mnie dziewczyna. – Czekasz na Rona? Mówił, żebyście spotkali się pod salą.

- Właśnie nie wiedziałam czy będzie chciał iść razem – przyznałam przyciszonym głosem. – Alex ma się spotkać z Lucjanem na piętrze. A Ty z Krumem gdzie?

- Pod biblioteką.

Kiwnęłam głową. Spojrzenia młodszych roczników mnie przytłaczały, więc uznałam, że zejdę razem z Hermioną. Na schodach rozdzieliśmy się, ona poszła pod bibliotekę, ja zaś zeszłam na dół, kierując się do Wielkiej Sali. Tak jak się spodziewałam, buty nie chciały ze mną współpracować. W pewnym momencie straciłam równowagę i wpadłam na profesora Snape’a. Pisnęłam przeprosiny, a on kazał mi pokazać torebkę. Pomyślałam, że nie odjął mi punktów tylko dlatego, że nie poznał mnie w pierwszej chwili. Po przeszukaniu stanęłam grzecznie pod ścianą i poprawiłam zapięcie buta. Mimo że moje błyszczące, srebrne czółenka o zaokrąglonych noskach były na niskim słupku, zaczęłam żałować, że dałam się namówić na te buty. Alex wmawiała mi, że bez obcasa nie zrobię takiego wrażenia, ale w tenisówkach czułabym się o wiele lepiej.

Nie minęła chwila, a po schodach zszedł mój dzisiejszy partner na bal razem ze swoim przyjacielem. Ron starał się chować głowę w ramionach i był cały czerwony. Miał minę, jakby myślał, że wszyscy się na niego gapią i to w tym złym sensie. Harry natomiast wyglądał na nieco zdezorientowanego, ale jego nowiutki, elegancki garnitur odwracał uwagę od tej niepewnej miny.

- Yyy… cześć Klara. Prawie Cie nie poznałem – przyznał Ron, nadal się czerwieniąc.

- Widziałaś gdzieś Parvati? – zapytał Harry, rozglądając się.

- Chyba jeszcze się szykowała… - odpowiedziałam, dostrzegając kątem oka znaną mi osobę.

- Witajcie młodzieży – przywitał się profesor Moody, podchodząc do naszej grupki i kłaniając się nisko, z elegencją. – Jak nastroje?

- Kiepskie. Kiedy będzie można stąd wyjść? – od razu zapytał Ron, zrzędliwym tonem.

- Wyjść? Chyba nie zrobisz tego swojej partnerce, co Panie Weasley? – Szalonooki objął mnie ramieniem i mrugnął do mnie z uśmiechem. – Zobacz jak pięknie wygląda. Gdybym był dwadzieścia lat młodszy, sam chętnie zaprosiłbym Cię na bal, Klaro – powiedział, a ja zaczerwieniłam się jeszcze bardziej.

- Yyy… no nie o to mi chodziło – Ron się speszył i zerknął na mnie. – Nie obrażasz się, co?

- Nie obrażam – potrząsnęłam głową.

Doskonale rozumiałam, że chłopcy nie czuli się, jakby byli w swoim żywiole. Harry niejednokrotnie biadolił, że będzie musiał wykonać pierwszy taniec i siedzieć przy stole z innymi turniejowiczami, co tylko zmniejszało jego chęci do bycia w tym miejscu. Nie żeby ich nie lubił, ale nie dość, że byli swoimi rywalami, to jeszcze Cedrick wyprzedził go z zaproszeniem na bal Cho. To musiało być przykre, patrzeć jak dziewczyna która mu się podoba, siedzi z innym. Podobne spojrzenie zauważyłam u Rona, gdy patrzył z zazdrością na schodzącą po schodach Alex. Przyjaciółka podeszła do nas, profesor pochwalił jej strój, a później kątem oka dostrzegł, że Snape się oddalił. Nie co zamyślony oddelegował Flitwicha do stania jako bramkarz, a sam pożegnał się z nami i wyciągnął z kieszeni laskę, którą powiększył czarem. Zdziwiło mnie, że na czas balu profesor zmienił swój zwyczajowy rekwizyt. Laska którą trzymał przypominała taką, jaką nosili lordowie. Obita byłą na całej długości czarnym, połyskującym aksamitem, zakończona ostrą, srebrną wstawką i miała zdobioną główkę w kształcie ludzkiej czaszki.

- Jeśli to prawda, że nie siedzimy razem, wścieknę się – powiedziała Alex.

- To już możesz zacząć się wściekać – jęknął Ron. – Siedzimy klasami, więc skoro przyszłaś z Lucjanem, pewnie będziesz przy stoliku z jego klasą.

- Co? – zdziwiłam się i podeszłam do tablicy, gdzie było narysowane ustawienie stołów razem z podpisem siedzących tam osób. – Ojej…

- Nie ma mowy! – Alex dopchnęła się do tablicy i zobaczyła prawdę na własne oczy. – Hej, nikt mi nie mówił, że tak będzie! Chcę siedzieć z wami!

- Spokojnie panno Lamberd – podeszła do nas profesor McGonagall, trzymając ręce splecione na brzuchu. Miała na sobie ciemnozieloną, odświętną szatę o długich, zwisających rękawach i ozdobnie obszytych krawędziach. Z boku miała przypinkę z herbem gryfindoru. – To zasady stare jak sam patriarchat. My kobiety zawsze siedzimy u boku naszych wybranków. Jeśli chcieliście usiąść inaczej, trzeba było to zgłosić wcześniej.

- Ale ja nie wiedziałam! – żachnęła się Alex.

- Przypominałam o tym na zajęciach z tańca. Przykro mi, ale teraz już za późno – spokojnie wyjaśniła kobieta. – Ale nie martw się, to przydzielenie najważniejsze jest na samym początku. To nie mój pierwszy bal i wiem, że was uczniów ciężko przykuć do jednego stolika. Ważne żeby zrobić wszystkie ceremonie, a później zrobicie co chcecie.

Alex westchnęła i spojrzała z wyrzutem w stronę otoczonego ślizgonami Lucjana. Objęłam ją ramieniem i powiedziałam jej, żeby się nie martwiła i skupiła na tym, żeby dobrze się bawić. Przecież będziemy w tej samej sali i będziemy dzielić ten sam parkiet. Nie powinno być tak źle.

Po pewnym czasie, gdy tłum pod salą robił się już znaczący, zaczęli nas do niej wpuszczać. Większość par szła pod rękę, lub za rękę. Spojrzeliśmy na siebie z Ronem i oboje speszeni odwróciliśmy wzrok. Weszliśmy do sali po prostu idąc obok siebie, jakbyśmy się nawet nie znali. Znaleźliśmy nasze miejsce i usiedliśmy. Obok nas siadł Neville z Ginny, Seamus z Lavender i reszta naszego rocznika. Stoliki były okrągłe, mieściły po dziesięć osób. Inne były tylko stół nauczycielski oraz stół turniejowiczów – te były prostokątne i ustawione w centralnych miejscach sali.

- Harry ma dużo gorzej – Ron szturchnął łokciem Neville’a - Będzie jak na świeczniku.

- Myślisz? Ja to bym się nie obraził, gdybym tam siedział – przyznał Neville.

Przyjrzałam się jego szacie. Była ciemnogranatowa, nowoczesna, ale z klasą. Pod szyją chłopak miał zawiązaną starannie muchę pasującą kolorem do poszetki. Ktokolwiek go ubierał, znał się na rzeczy.

- Dzięki że mnie tu zaprosiłeś – podekscytowana Ginny złapała Neville’a za rękę, ściskając ją. Zafascynowana obejrzała się, poszukując wzrokiem gości specjalnych, czyli między innymi Kruma.

- Ej, pół metra odstępu! – warknął Ron, rozdzielając ich dłonie. Zdezorientowany Neville uniósł ręce w obronnym geście. – Mam was rozsiąść? – zagroził rudzielec.

- Weź daj spokój – Ginny spiorunowała brata wzrokiem. – Umiem o siebie zadbać, więc nie rób siary. Jeśli zepsujesz mi ten wieczór, to Ci tego nigdy nie wybaczę!

- Dobra już dobra! – jęknął Ron i opuścił się na siedzisku, prawie znikając za stołem. – Nie dość, że Harry siedzi gdzieś indziej, to muszę patrzeć na Ciebie.

- Zamierzamy dużo tańczyć, więc tak bardzo się nie napatrzysz – odcięła mu się siostra.

Ginny i Ron pokazali sobie nawzajem języki. Ja siedziałam jak na szpilkach. Podenerwowana nalałam sobie pełną szklankę soku dyniowego i niemal wypiłam ją duszkiem, obserwując wszystkich po kolei. Obok naszego stolika przeszli akurat bliźniacy. Obaj mieli na sobie garnitury i szli pod rękę ze swoimi partnerkami. Fred oczywiście był z Angeliną – dziewczyna miała na sobie jasną, satynową sukienkę na ramiączkach przepasaną złotym, łańcuchowym paskiem i bardzo wysokie szpilki w których chodziła perfekcyjnie. Jej sukienka była długa do ziemi i plątała się między jej nogami. George natomiast był w parze z jakąś Puchonką – koleżanką Angeli. Nie znałam jej imienia, ale miała pokręcone, upięte kasztanowe włosy i krótką, czarną sukienkę, odsłaniającą nogi aż do połowy uda. Obie dziewczyny patrzyły na wszystkich z wyższością, jakby to one były najważniejszymi paniami wieczoru. Bliźniacy zaś szli z udawaną powagą, a gdy zobaczyli Rona i Giny, przystanęli na moment i dyskretnie pokazali, że jeden z nich miał wewnątrz marynarki nielegalny alkohol. Ron aż zerwał się z miejsca, patrząc z niedowierzaniem na braci.

- Jakim cudem udało wam się z tym wejść? – zapytał.

- Trzeba mieć tutaj – George popukał się w skroń, a potem bliźniacy znów przybrali przesadnie nadęte miny i podeszli do swojego stolika, witając się wesoło z resztą klasy.

- Czemu im się wszystko udaje – wkurzył się Ron, uderzając pięścią w stół.

- Bez alkoholu też się można świetnie bawić – Neville wzruszył ramionami.

- Ja wiem gdzie jest dużo alkoholu… - powiedziałam nagle, zawieszając wzrok na przechodzącym Draco Malfoyu. Jego idealnie czarny garnitur odcinał się od bladej skóry i bardzo jasnych, ulizanych do tyłu włosów. Ubranie wyglądało jak wprost stworzone dla niego. Poczułam ukłucie zazdrości, widząc, że u jego boku idę nie ja, a Pansy. Dziewczyna miała na sobie butelkowo zieloną sukienkę, a jej biżuterię łączył motyw węży. No tak, Slitherin…

Ron pomachał mi ręką przed oczami.

- Co jest? – ocknęłam się, patrząc na niego.

- Gdzie ten alkohol? – zapytał z miną, jakby powtarzał to pytanie piąty raz.

- Yyy… No ten – zmieszałam się. Czy wszyscy widzieli jak się zagapiłam? Miałam nadzieję, że nie było to tak oczywiste. - U woźnego w kantorku. Ma tam całe skrzynki zarekwirowanych fantów. Jest tego tyle, że spokojnie mógłby prowadzić sklep monopolowy.

- No to mamy misję! – Seamus klasnął w dłonie i zatarł je.

- Chyba nie chcecie się tam wymykać? – zdziwiłam się.

- Właśnie. A co jak was nie wpuszczą z powrotem? – oburzyła się Lavender.

- Ja słyszałam, że jeśli znasz tajne hasło, Hagrid może Ci sprzedać trochę wódki – wtrąciła nagle Ginny. – Ale być może to plotka…

Temat trwał, a w tym czasie nauczyciele i uczniowie zgromadzili się już przy stołach. Ja zerkałam w stronę stołu Alex. Widać było, że Lucjan polewa coś pod stołem, a później podaje każdemu po kolei. No tak, po nim można było się spodziewać, że był zaopatrzony. Gdy byliśmy w komplecie, Dumbledore wyszedł na środek i uroczyście przywitał nas długą, motywująca przemową o naszej przyszłości, a także o tym, że powinniśmy wspólnie świętować i się bawić mimo całej tej turniejowej rywalizacji pomiędzy domami. W końcu nadszedł ten najbardziej stresujący moment, czyli pierwszy taniec. Na pierwszy ogień wyszły oczywiście pary turniejowe, które w rytm muzyki klasycznej wykonały przestudiowany wcześniej układ. Hermiona i Krum radzili sobie świetnie, widać było, że ćwiczyli ten układ wielokrotnie. Tego samego nie można było powiedzieć o Harrym, który widać było, że gubił rytm, mylił ułożenie ręki i ogólnie radził sobie słabiej. Parvati nadrabiała za niego gracją i ratując sytuację co kilka sekund. Melodia trwała, a Dumbledore poprosił do tańca McGonagall, tym samym otwierając parkiet dla innych par. Ludzie zaczęli stopniowo dołączać. Neville przyklęknął przy Ginny i ucałował jej dłoń, zapraszając ją do tańca. Ruszyli tam w podskokach. Reszta stolika też stopniowo zaczęła wstawać. Widziałam, że Lucjan wstał od stołu, z gracją ukłonił się Alex i również wyciągnął ją na parkiet. Widać było po jego ruchach, że miał za sobą profesjonalne lekcje tańca towarzyskiego. Ja spojrzałam nieśmiało na Rona. Chłopak siedział z założonymi rękami i miną, jakby powoli umierał.

- Też zatańczymy? – zapytałam. – Wypadałoby chociaż raz.

- Yy… no tak – rudzielec ocknął się i wstał z krzesła.

Odchrząknął, a później podał mi dłoń. Złapałam ją, przez co oboje się zaczerwieniliśmy. Odwiesiłam torebkę na krzesło i wyszliśmy na parkiet. Szturchani przez tańczące pary, co rusz wpadaliśmy na siebie. W końcu znaleźliśmy kawałek miejsca dla siebie i stanęliśmy przed sobą nieco zawstydzeni. Akurat obok nas pojawił się Dumbledore i McGonagall. Nauczycielka uśmiechnęła się do nas szeroko.

- Tak jak na zajęciach, panie Weasley! – zawołała rozpromieniona.

- Yyy. No wiem – stęknął chłopak.

Nauczyciele zrobili kilka obrotów i zniknęli nam z oczu. Ron patrzył na mój gorset, nie będąc pewnym gdzie powinien położyć drugą rękę. Wyręczyłam go, kładąc ją na swojej talii, a później – choć trzymając się na dystans – zaczęliśmy tańczyć. Oboje mieliśmy skupione miny, próbując nie pomylić kroków i nie wypaść z rytmu. Ja dodatkowo starałam się nie stracić równowagi przez moje buty. Ten pierwszy taniec był nieco sztywny, ale byłam zadowolona, że uczestniczyliśmy w nim razem z wszystkimi. Gdy piosenka się skończyła, Ron od razu próbował uciec do stolika. Westchnęłam i wróciłam razem z nim, próbując wypatrzeć w tłumie Alex. W tym samym czasie Harry dopadł do naszego stolika i jęknął.

- Ratujcie!

Spojrzeliśmy za niego, widząc jak pomiędzy tańczącymi przedziera się wkurzona Parvati. 






niedziela, 19 kwietnia 2020

84. //Oczami Severusa//

***

Zdecydowanie za bardzo pofolgowałem swoim podopiecznym w tym roku. Powinienem trzymać ich w ryzach, a nie udawać, że wszystko jest w porządku. Gdybym dokładniej skupił się na tym cholernym Flincie, nie doszłoby do sytuacji, która miała miejsce dzisiejszego popołudnia.

Wchodząc z impetem do Slytherinu zauważyłem, jak większość z uczniów siedzi przy stole, grając w karty. Moje sokole oko dostrzegło kilka pustych i pełnych butelek po alkoholu, które leżały pod stołem, a także przepełnioną popielniczkę z boku kanapy.

„Hazard, picie, palenie” – pomyślałem, piekląc się ze złości. Uczniowie wpatrywali się we mnie zszokowani, próbując niezauważalnie schować wszystko pod sofę i zatuszować sprawę. Cóż za jawna ignorancja.

- Gdzie jest Flint? – Warknąłem na granicy szału. Od razu większość Ślizgonów spuściła głowy, nie chcąc utrzymywać ze mną kontaktu wzrokowego. – Gdzie. Jest. Flint?! – Powtórzyłem, cedząc powoli każdego słowo.

Odpowiedziała mi cisza.

- Ty! – Warknąłem w stronę Lucjana Bole’a, który pełnił rolę prefekta Slytherinu, chociaż z każdym kolejnym dniem żałowałem, że ten gnojek dostąpił takiej funkcji ponad dwa lata temu. – Na górę!

- Ale ja nic nie wiem! – Odparł chłopak, podnosząc się powoli z kanapy, z rękoma wyciągniętymi ku górze. Chwyciłem go mocno za kołnierz, pchając w kierunku schodów, a następnie ruszyłem za nim, rzucając ostatnie ostrzegawcze spojrzenie reszcie Ślizgonów.

Wszedłem jako pierwszy do dormitorium siódmego rocznika i od razu rzuciłem się do szafy, stojącej koło łóżka Flinta. Otworzyłem ją szeroko, wyrzucając z niej wszystkie klamoty. Gówniarz nie miał nawet kiedy zabrać swoich rzeczy, czyli ucieczka z Hogwartu nie była planowała. Lamberd musiała pokrzyżować jego plany.

- Gdzie on jest? – Powtórzyłem nie wiadomo już który raz, chociaż bardzo dobrze wiedziałem, że stojący przede mną Bole wiedział tyle co ja albo mniej.

- Nie mam pojęcia – odparł, stojąc przy drzwiach, jakby to miało uratować go przed moim gniewem. – Coś się stało?

- To ja tu zadaję pytania! – Warknąłem, uciszając go. – Rozmawiałeś z nim dzisiaj?

- Nie bardzo – burknął Lucjan, po czym szybko dodał – panie profesorze. – Słyszałem tylko jak powtarzał każdemu, że ma ważną sprawę do załatwienia w Hogsmeade.

Zmrużyłem niebezpiecznie oczy, wymijając chłopaka. Wszedłem ponownie do pokoju wspólnego, stając na środku pomieszczenia. Zauważyłem, że wszystkie rzeczy, jakie chowali pod stołem poznikały, a Ślizgoni stali w rzędzie jeden obok drugiego, wpatrując się we mnie z mieszaniną strachu i przerażenia. Nagle wokół mnie zrobiło się bardzo cicho. Zdawałem sobie sprawę, że większość Ślizgonów ma na swoim sumieniu mniejsze lub większe przewinienia i gdybym tylko chciał, mógłbym wyciągnąć z nich wszystko, ale dzisiejszego dnia interesowała mnie tylko jedna rzecz.

- Myślicie, że skoro jestem waszym wychowawcą, to wszystko wam można? – Zacząłem przechadzać się koło zgromadzonych, zaglądając każdemu głęboko w oczy.

- Ale profesorze… - odezwała się niepewnie starsza Ślizgonka, wychodząc przed szereg, ale uciszyłem ją gestem dłoni i również kolejnym gestem odesłałem do szeregu.

- Jeżeli Marcus Flint skontaktuje się z wami, w jakikolwiek sposób, chcę o tym wiedzieć – powiedziałem powoli, zatrzymując się na moment. – Jeżeli zobaczycie go na terenie szkoły, chcę o tym wiedzieć. Jeżeli macie jakieś informacje o miejscu jego pobytu, chcę o tym wiedzieć TERAZ – nacisnąłem na ostatnie słowo, unosząc głos.

Wszyscy przypatrywali się sobie w milczeniu. Nawet Draco Malfoy nie miał pojęcia, dlaczego ciągle wypytuję o Flinta i koniecznie chcę wiedzieć, gdzie jest. Stojąca koło niego Pansy Parkinson miała spuszczoną głowę i ani razu nie zaszczyciła mnie swoim spojrzeniem. Zawiesiłem wzrok na dziewczynie, obserwując ją bacznie, po czym znowu zacząłem się przechadzać tam i z powrotem.

- Jeżeli ukryjecie przede mną jakąkolwiek informację o tym chłopaku, wylecicie ze szkoły. Rozumiecie? – Kontynuowałem. Uczniowie pokiwali niemrawo głowami. – Nie będzie to tylko moja decyzja, ale również samego dyrektora, dlatego radzę wam nic nie zatajać. Nie będziecie mieć żadnej taryfy ulgowej, potraktuję was jak Gryfonów i odejmę wszystkie punkty.

Ślizgoni mruknęli coś pod nosami i raz jeszcze kiwnęli mi w odpowiedzi. Przyjrzałem się im jeszcze przez krótką chwilę, po czym wyciągnąłem szybko różdżkę i jednym zaklęciem sprawiłem, że cała ich ukryta kontrabanda wysypała się na środek pokoju.

- Konfiskuję to, a jeżeli jutro któreś z was będzie pijane, to dostanie szlaban z Filchem na cały rok szkolny! Czy wyraziłem się jasno? A może dalej będziecie kiwać głowami jak cholerne marionetki?

Kilkoro odważniejszych uczniów uniosło głowy, ale na tym skończyło się ich bohaterstwo. Nie czekając na żadne słowa wyjaśnienia, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z pokoju wspólnego Slytherinu, a wraz ze mną wszystkie nielegalne używki.

***


Wparowałem do swojego gabinetu niczym burza i czym prędzej sięgnąłem po całą butelkę whisky. Pociągnąłem prosto ze szkła, dysząc ciężko. Ten stary skurwiel zaczynał wyprowadzać mnie powoli z równowagi. W dodatku ta cholerna dziewczyna wszystko słyszała. Wmawiała nam, że tak nie było, ale nie wierzyłem w jej słowa. Kwestią czasu było, jak zacznie wypytywać mnie o wszystko, a wtedy Merlin mi świadkiem że wymażę jej skutecznie pamięć razem ze wspomnieniami o mnie.

Odłożyłem butelkę na blat, aż cała zawartość chlusnęła mi na rękę. Strzepnąłem dłonią w powietrzu, podwijając rękaw lewego przedramienia. Mroczny Znak był słabo widoczny, ale nie na tyle, by być całkowicie niewidzialnym. Piętno mojego życia, które będzie się ciągnęło za mną do końca moich dni. Przejechałem kciukiem po lekkiej wypukłości, przypominając sobie czasy, kiedy Czarny Pan był postrachem czarodziejskiego świata. Byłem święcie przekonany, że ponownie tak się stanie, a wtedy albo zginę, albo będę musiał stanąć z nim twarzą w twarz i grać swoją rolę do perfekcji. Zdecydowanie wolałbym to pierwsze, ale mój żywot już od bardzo dawna nie należał do mnie, a do tego cholernego starca. Ewidentnie, Dumbledore igrał sobie ze mną, zapraszając do szkoły Szalonookiego. Dobrze wiedział w jakich okolicznościach przyszło nam się poznać i że nie będę spokojnie tolerował jego obecności koło siebie, a tym bardziej tego, jak wywlekał moje brudy na światło dzienne.

Walnąłem pięścią w biurko i ponownie sięgnąłem po alkohol, wlewając całą zawartość do gardła.

***

Czytanie książek było dla mnie ważnym punktem każdego wieczoru. Przy dobrej lekturze, mogłem chociaż na chwilę się rozluźnić, zapomnieć o bandzie idiotów, której musiałem nauczać, jednego z najstarszych i najbardziej wymagających przedmiotów w dziejach świata, a także pomyśleć nad tym, co zdawało się być nieuniknione. Dzięki doskonałej podzielności uwagi, nie miałem problemów ze skupieniem się na lekturze i analizie wszystkich znaków, które dawały mu o sobie znać podczas tych kilku tygodni, a które w jawny sposób pragnęły mi zakomunikować o złu, które próbowało przedrzeć się przez bramy Hogwartu i mnie dopaść.

Tym razem było nieco inaczej. Jak zwykle zasiadłem w swoim ulubionym fotelu ze szklaneczką czegoś mocniejszego i próbowałem skupić się na najnowszym dziele literatury faktu, które udało mi się nabyć, ale mój wzrok co chwilę zerkał w stronę drzwi, by następnie przenieść się na zegar wiszący nad rozpalonym kominkiem, którego blask mile grzał stare kości.

Karcąc siebie w duchu, dałem sobie kolejną szansę i raz jeszcze przysłoniłem widok drzwi, książką. Jedną ręką trzymałem ciężki wolumin, a drugą położyłem delikatnie na podłokietniku mebla, wystukując miarowo w obicie. Gdy wskazówka zegara dała o sobie głośno znać, przesuwając się o jedną minutę do przodu - nie wytrzymałem. Odłożyłem książkę z trzaskiem na biurko, podnosząc się szybko z fotela. Raz jeszcze spojrzałem w stronę drzwi, odsuwając od siebie wszystkie skrajne emocje, które targały mną w tamtej chwili i sięgnąłem szybko po swój czarny płaszcz. Liczyłem na to, że złapie ją w gronie jej przyjaciół i wlepię dodatkowy szlaban, tym razem dłuższy, który spędzi w towarzystwie woźnego, skoro moja obecność była jej już niepotrzebna.

Szybko wyszedłem ze swojego gabinetu, przemierzając kolejne pokryte w półmroku korytarze. Bacznie obserwowałem każdy zakamarek, ale pomimo piątku i wczesnej godziny, uczniowie siedzieli spokojnie w dormitoriach i pokojach wspólnych. Czyżby przygotowywali się na jutrzejszy dzień, a może nie chcieli narażać tuż przed balem? Nie bardzo wiedziałem, co mogło być powodem nie pojawienia się Lamberd u mnie na szlabanie, ale jakikolwiek by on nie był, nie zamierzałem puścić jej tego płazem.

Skręcając w główny korytarz, zauważyłem ją jak wracała w towarzystwie Szalonookiego, który trzymał ją blisko swojego boku, obejmując na dodatek. Jakby tego było mało, Lamberd miała przerzucony przez ramiona stary płaszcz tego paranoika. Zgrzytnąłem zębami, zaciskając mocno pięści. Moody próbował coś ugrać, kręcąc się blisko tej dziewczyny. Chciał ją mieć po swojej stronie, ale dlaczego? Po co?

Ruszyłem szybko za nimi, wtrącając się w środek ich żenującej rozmowy. Lamberd, jak na komendę obróciła się przodem do mnie. W ręce trzymała miotłę wyścigową, a druga dłoń, która ją obejmowała powoli została ściągnięta z jej ramion.

- Profesorze… - zaczęła spanikowana, ale Moody postanowił wyratować ją z opresji. Cóż za szarmancka postawa, godna tego skurwiela.

- Zanim powiesz cokolwiek, Severusie, to ja pozwoliłem panience Lamberd wyjść na błonia i polatać. Uważam, że szlaban, jaki jej przydzieliłeś, zabraniając grać w Quiddicha, jest wielce krzywdzący. Dziewczyna ma talent, musi sporo ćwiczyć, żeby zostać profesjonalnym graczem.

- I ty oczywiście zrobisz wszystko, żeby jej w tym pomóc – powiedziałem cynicznie, mając ochotę zmieść tego gnoja z powierzchni ziemi. Ewidentnie chciał wytrącić mnie z równowagi. Czyżby wiedział o moim niezdrowym pociągu do tej cholernej dziewczyny, a może sam miał na nią ochotę?

- Naturalnie, Severusie. Jestem jej nauczycielem, a ta rola nie polega tylko na dawaniu szlabanów i karaniu uczniów, ale także na pomocy im i wyciąganiu z nich wszystkiego, co najlepsze. – Moody wyciągnął na wierzch język, przejeżdżając nim po dolnej wardze. Skrzywiłem się na ten gest, mrużąc niebezpiecznie oczy.

- Profesorze Moody – odezwała się nieśmiało Lamberd, ściągając z siebie wierzchnie okrycie nienależące do niej. – Ja już pójdę. Dziękuję raz jeszcze… - zerknęła szybko na mnie i dodała szeptem – za prezent.

- Nie ma za co, Alex. Niech ci służy. Dobranoc – odparł Szalonooki, odprowadzając przygarbioną dziewczynę wzrokiem. Ja również zerknąłem w jej stronę, zapamiętując w jaki korytarz skręciła i na nowo przeniosłem nienawistne spojrzenie na drugiego nauczyciela, po czym bez słowa odwróciłem się, ruszając w przeciwną stronę niż dziewczyna.




***




Złapałem ją w połowie drogi do Gryffindoru i siłą wciągnąłem do jednej z sal. Zamknąłem szybko drzwi zaklęciem i wyciszyłem pomieszczenie, na wypadek, gdyby próbowała krzyczeć. Widziałem na jej twarzy ogromne przerażenie. Prezent, który dostała od tego paranoika, przyciskała mocno do piersi, jakby to miało ją uchronić przede mną. Dobrze wiedziała, że miałem zamiar ją śledzić. Nie była na tyle głupia, żeby tego nie przewidzieć, ale również na tyle inteligentna, żeby przede mną uciec.

Jednym mocnym ruchem wyrwałem jej miotłę z ręki, odrzucając w kąt. Dziewczyna krzyknęła, chcąc rzucić się w stronę swojego prezentu, ale ponownie chwyciłem ją za koszulę i rzuciłem w stronę ławki. Lamberd syknęła cicho z bólu.

- Jakim prawem sobie ze mną pogrywasz, kretynko?! – Wysyczałem wściekle, podchodząc do niej szybko.

- Ja przepraszam – pisnęła spanikowana, próbując stanąć prosto, ale niemal wcisnąłem ją w mebel, nie pozwalając się ruszyć. – Myślałam, że nie chcesz mnie widzieć! Przez cały tydzień nie odezwałeś się do mnie słowem! Skąd miałam wiedzieć, że dzisiejszy szlaban był aktualny.

- Ile razy mam ci powtarzać, że nie jesteś od myślenia – przypomniałem jej, obnażając zęby. – Te szlabany są karą za twoje zachowanie, a nie nagrodą w postaci mojego kutasa, zapamiętaj to sobie. To jest twój pieprzony obowiązek, żeby pojawiać się na nich w każdy piątek niezależnie od sytuacji! – Z każdym kolejnym słowem podnosiłem nieświadomie głos, dochodząc niemal do krzyku. Widziałem tylko jak w oczach dziewczyny pojawiają się łzy, a usta drżą niekontrolowanie.

Odsunąłem się od niej, dając sobie chwilę na uspokojenie się. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Trzymała się kurczowo skraju biurka, zerkając co chwilę na swoją miotłę, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. Uniosłem ją zaklęciem i jednym ruchem różdżki zamieniłem w popiół.

- Nie! – Krzyknęła, wyciągając przed siebie rękę, po czym opuściła ją szybko. Łzy zaczęły spływać jej po policzkach. – Dlaczego to zrobiłeś? – Dodała szeptem, spuszczając głowę. Chwyciłem ją brutalnie za podbródek, unosząc go i z mściwą satysfakcją odparłem:

- Masz szlaban na Quiddich do końca roku szkolnego, a może i dłużej, więc ta cholerna rzecz nie będzie ci potrzebna.

- Jesteś podły – jęknęła, odsuwając moją dłoń od swojej twarzy. – To było dla mnie ważne. Dlaczego próbujesz zniszczyć wszystko, co lubię?

- Nie wszystko – odparłem chłodno. Oparłem dłonie na jej ramionach i nacisnąłem je mocno, zmuszając dziewczynę do uklęknięcia przede mną.

- Nie chcę – odparła, obracając głowę bokiem. Czarne jak węgiel włosy przykryły jej pół twarzy.

- Patrz na mnie! – Syknąłem, chwytając ją za policzki. Zacisnąłem mocno palce na jej skórze, zmuszając ją do spojrzenia w moją stronę. Lamberd próbowała wyrwać się, ale powodowało to coraz większy ból, więc w końcu przestała się szamotać i spojrzała swoimi wielkimi, zielonymi i przerażonymi oczami na moją twarz. – Tak lepiej, a teraz klękaj.

Łzy ciurkiem spływały jej po policzkach, ale posłusznie klęknęła przede mną. Patrzyłem na nią z pogardą, rozpinając powoli rozporek i wyciągając na wierzch rządnego wnętrza jej ciepłych ust penisa. Jednak nawet to nie spowodowało, że stała się chociaż odrobinę bardziej chętna.

- Co jest, Lamberd? Nagle nim gardzisz? – Spytałem cynicznie, ale nie uzyskałem żadnej odpowiedzi, co ponownie doprowadziło mnie do białej gorączki. Wepchnąłem bezceremonialne palce do jej ust, zmuszając ją do ich otworzenia, chwyciłem za pukiel włosów i siłą zmusiłem do wzięcia go pomiędzy wargi.

Ciepło i wilgoć jej ust sprawiły, że przeszedł mnie dreszcz. Jęknąłem cicho, odchylając głowę i nadając tempo Lamberd. Przez chwilę napawałem się tym uczuciem, ale zdałem sobie sprawę, że dziewczyna w dalszym ciągu nie ma ochoty ze mną współpracować.

- Nie udawaj, że tego nie chcesz! – Warknąłem, puszczając jej głowę. Lamberd odsunęła się szybko ode mnie, próbując złapać oddech. Przetarła wierzchem dłoni usta, bojąc się spojrzeć mi w oczy, po czym na nowo wzięła go do buzi, ssąc powoli. Jej delikatne pieszczoty nie były w stanie ugasić pożądania, które we mnie kiełkowało, więc na nowo przytrzymałem jej głowę, wypychając biodra. Przyjęła go niemal w całości, ale zaczęła się krztusić. Machinalnie próbowała się odsunąć i zaczerpnąć powietrza, ale uniemożliwiłem jej to, rżnąc jej usta w szaleńczym tempie. Musiała dostać karę, musiała wiedzieć, do kogo należy i nigdy więcej mnie nie ignorować.

Gdy spełnienie było bliskie, nie pozwoliłem jej odsunąć głowy, tylko spuściłem się wprost do jej ust, stękając cicho. Ta wizja chodziła za mną od pewnego czasu i za każdym razem, kiedy o tym myślałem, czułem ogarniające mnie podniecenie. W końcu poczułem się spełniony i zrelaksowany. Odepchnąłem od siebie dziewczynę, która na nowo zaczęła się krztusić, zaciskając palce na zimnej posadzce. Uniosła niepewnie głowę, zerkając na mnie czerwonymi od płaczu oczami. Jej włosy poprzyklejały się do mokrych od łez policzków, a z kącika ust ściekało moje nasienie, którego nie dała rady już połknąć. Nachyliłem się więc nad nią i palcem wskazującym zebrałem spermę, rozprowadzając ją po jej wilgotnych wargach.

- Czyż nie jestem wielkoduszny dla ciebie? – Spytałem z kpiną, prostując się ponownie. Zapiąłem szybko rozporek, doprowadzając się do porządku. – Zawsze chciałaś, żebym dokończył w twoich ustach i w końcu to dostałaś. Niestety, nie jest to jakaś miotła do gry, ale nie omieszkam stwierdzić, że będziesz to dłużej wspominała niż ten durny przedmiot.

- Jesteś podły – mruknęła ochrypłym głosem, podnosząc się w końcu z podłogi. Raz jeszcze zerknęła na popiół, który pozostał po jej podarunku od Szalonookiego i jęknęła cicho.

Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że posunąłem się za daleko ze wszystkim, co jej dzisiaj zrobiłem, ale nie było już odwrotu. Jedyne, co mogłem w tej sytuacji zrobić, to pokazanie jej, że jednak mi zależy. Nie chciałem, aby się do mnie zraziła i nie pojawiała więcej pod drzwiami gabinetu. Trudno mi to było przyznać nawet przed samym sobą, ale potrzebowałem jej jak powietrza. W tej całej swojej buntowniczości była taka niewinna i krucha, co sprawiało, że cała krew we mnie buzowała. Nachyliłem się więc nad nią i niemal pieszczotliwie pogłaskałem jej policzek. Lamberd przymknęła na moment oczy.

- Zawsze będziesz należała tylko do mnie –szepnąłem cicho, wodząc kciukiem po jej ustach i zapamiętując każdy szczegół jej twarzy. Dziewczyna wydęła wargi do pocałunku, ale odsunąłem się szybko, poprawiając mankiety szaty. - Wracaj do wieży - rozkazałem chłodno – i pamiętaj, że będę cię miał jutro na oku.



***

W dzień balu postanowiłem zjeść śniadanie u siebie w komnatach. Skrzaty domowe dwoiły się i troiły, żeby dogodzić moim kubkom smakowym. Odesłałem je w diabły jednym machnięciem ręki, nalewając sobie wina do kieliszka i rozkoszując się upragnioną ciszą zabrałem się za posiłek. Niestety, nie było mi dane cieszyć się swoją samotnią, ponieważ kilka minut po zaczęciu jedzenia, ktoś zapukał do drzwi, a następnie bezceremonialnie wszedł do gabinetu. Jako, że siedziałem w salonie, nie wiedziałem, kim mógł być mój tajemniczy gość, ale tylko jedna osoba robiła w Hogwarcie co chciała, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji.

Westchnąłem cicho, dopiłem wino, przetarłem chusteczką usta i podniosłem się z fotela, otwierając drzwi do gabinetu. W środku czekał na mnie Albus Dumbledore, uśmiechając się wesoło zza swoich okularów. Jego niebieskie oczy błyszczały niebezpiecznie, a w dłoniach zamiast cukierków, trzymał różne kolorowe serpentyny. Spojrzałem na tę scenerię oszołomiony, uważając ją za absurdalną.

- Dyrektorze… - skinąłem głową, czekając aż staruszek wyjaśni mi, o co tutaj chodzi.

- Severusie! – Wykrzyknął energicznie. – Przepraszam, że przeszkadzam ci w śniadaniu, ale potrzebuję twojej pomocy.

- W czym? – Zapytałem, unosząc brwi. Raz jeszcze spojrzałem na dekoracje w jego dłoniach i parsknąłem śmiechem, co zdarzało mi się wyjątkowo rzadko. – Chyba nie sądzisz, że…

- Musisz mi pomóc – odparł Dumbledore błagalnym tonem. – Minerva zajmuje się cateringiem, Filius zespołem, a reszta nauczycieli próbuje ogarnąć cały ten rozgardiasz. – Profesor rozłożył ręce, wskazując na cały Hogwart.

- Trzeba było się nie godzić na ten durny bal u nas – warknąłem, zakładając ręce na piersi. – Ja ci w niczym nie pomogę, Albusie. Od początku byłem temu przeciwny. Ta cała szopka nie ma sensu. Rano będziemy zbierać pijaną młodzież spod stołów.

- Daj im się chociaż raz wybawić – odparł staruszek, poklepując mnie po ramieniu, jakbym był jego uczniem. – Poza tym, twoja pomoc jest mi dzisiaj niezbędna. Dobrze wiem, że będziesz chciał się zaszyć na cały dzień w swoich lochach, ale ktoś musi pilnować uczniów, żeby… jak to ująłeś? Nie zbierać ich pijanych spod stołów?

- Nie igraj ze mną – warknąłem. – Masz Szalonookiego. Niech on ci pomaga we wszystkim.

- Mój drogi chłopcze, do pilnowania naszych kochanych uczniów potrzeba więcej, niż jednego nauczyciela.

- Nie nazywaj mnie chłopcem! – Wysyczałem niebezpiecznie.

- To, co Severusie? Pomożesz? – Staruszek uniósł dłonie, pokazując mi serpentyny i jak zwykle ignorując moją uwagę na swój temat.

- Niech ci będzie…



***



Uczniowie powoli zaczęli się schodzić do wielkiej Sali ze swoimi drugimi połówkami. Zauważyłem, że bardzo wielu hogwarckich uczniów postanowiło się zintegrować z gośćmi z innych szkół, które odwiedziły nas w tym roku. Żeby tylko później z tych znajomości nie wyszło nic niedobrego.

Przechadzałem się po holu, obserwując wszystkich. Chłopcom rozkazywałem opróżniać kieszenie, a dziewczynom pokazywać, co mają w torebkach. Żadna osoba nie miała prawa przejść do wielkiej Sali z alkoholem.

Nagle wpadła na mnie jakaś uczennica o długich, blond kręconych włosach, ubrana w niebieską sukienkę do kolan. Góra jej ubrania składała się z gorsetu tego samego koloru, odsłaniając chude, blade ramiona.

- Przepraszam! – Pisnęła, odskakując. – To te buty. Nie umiem w nich chodzić, profesorze.

- Torebka – mruknąłem, nie zawracając sobie nią głowy. Uczennica nerwowym ruchem otworzyła swoją kopertówkę. Zajrzałem do środka w poszukiwaniu nielegalnych substancji, ale znajdowała się tam tylko różdżka i paczka chusteczek. – Dobrze, możesz wejść do wielkiej Sali i usiąść koło koleżanek z Beauxbaton, bo widzę że nie masz przy sobie pary.

- Profesorze, ale ja jestem z Gryffindoru – uśmiechnęła się nagle dziewczyna. W pierwszym momencie jej nie poznałem, dopiero gdy odgoniłem ją od siebie ręką, zdałem sobie sprawę, że była to Klara Amber. Zerknąłem na nią raz jeszcze przez ramię, nie dowierzając jak sukienka i lekki makijaż może zmienić człowieka. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Od kiedy Mistrz Eliksirów, Severus Snape popełniał jakiekolwiek gafy?!

Amber stała sama w kącie, jakby na kogoś czekała. Rozejrzałem się po zebranych, ale nigdzie nie dostrzegłem tej drugiej. Czyżby postanowiła nie przyjść? W końcu ze schodów zszedł Potter ubrany w elegancki, czarny garnitur i Weasley, który wyglądał jak jakiś wypłosz. Szata prawdopodobnie z tamtego stulecia. Już z daleka było widać, jak chodzą po niej pchły. Gryfoni próbowali mnie wyminąć, ale rozkazałem im wywinąć kieszenie na drugą stronę. Potter zrobił to momentalnie, rudzielec natomiast miał ich tyle, że kazałem mu odejść i nie pokazywać mi się na oczy dzisiejszego wieczoru.

Zaraz po tych bezczelnych gówniarzach ze schodów zszedł Szalonooki ubrany w białą odświętną koszulę bez swojego płaszcza. Prychnąłem cicho pod nosem. Mężczyzna kiwnął mi głową i ruszył w stronę Amber i jej przyjaciół. Obserwowałem ich uważnie. Moody ukłonił się nisko dziewczynie, a ta zaczerwieniła się po same koniuszki uszu. Przewróciłem oczami, ponownie rozglądając się po uczniach.

Nagle usłyszałem oklaski. Przeniosłem spojrzenie na schody, po których schodziła Ona pod rękę ze swoim partnerem – Lucjanem Bole’em, który zachowywał się jak książę Anglii. Machał do wiwatujących mu Ślizgonów i puszczał oczko do dziewczyn, nie przestając trzymać Lamberd pod rękę.

Dziewczyna uważnie stąpała po kolejnych stopniach, unosząc nieco swoją skąpą sukienkę i odsłaniając szczupłe nogi na czarnych szpilkach. Wyglądała… zjawiskowo. Miała rozpuszczone włosy, nieco mocniejszy makijaż od swojej przyjaciółki i usta pomalowane czerwoną szminką. Zapatrzyłem się na nie, nie mogąc uwierzyć, że te same usta dzień wcześniej trzymały mojego kutasa w swoich objęciach.

Bole zostawił na chwilę dziewczynę, podchodząc do innych Ślizgonów, którzy gratulowali mu partnerki, a Lamberd podeszła do swoich przyjaciół. Nie miałem nawet czego u niej sprawdzać, ponieważ nie miała przy sobie żadnej torebki. Bacznie się jej przyglądałem, kiedy przechodziła koło mnie. Miała praktycznie nagie plecy. Sukienka kończyła się nieco ponad odcinkiem lędźwiowym. Gryfonka przystanęła przy przyjaciołach, którzy również nie mogli się nadziwić, jak wyglądała. Moody niby przypadkiem dotknął jej nagiego ramienia, a następnie przesunął otwartą dłoń na jej plecy. Tego było za wiele. Lamberd nie miała prawa wejść w tej sukience na bal. Znowu próbowała wyprowadzić mnie z równowagi. Już chciałem do nich podejść, gdy nagle Karkarow zaszedł mi drogę, wskazując nerwowo na boczny korytarz. Nie chciałem zostawiać uczniów samych sobie, ale dyrektor Durmstrangu wyglądał na bardzo podenerwowanego, więc poszedłem za nim, oglądając się co jakiś czas na Szalonookiego.













środa, 15 kwietnia 2020

83. //Oczami Moody’ego//

(…)

- Profesorze… ten… ten mężczyzna co nas porwał. On jest teraz w Hogsmeade! – dziewczyna była roztrzęsiona.

- Słucham? – zdziwił się Moody, nieruchomiejąc na moment. – Nie przywidziało Ci się?

- Jestem pewna, że to on! Był w świńskim łbie. Myślę, że mnie rozpoznał. Boję się, że znowu po nas przyszli… - do oczu Klary zebrały się łzy.

- Nie byliby tacy głupi – Moody z namysłem potarł swój podbródek. – Za dużo świadków. Za duże ryzyko.

- Powinniśmy powiedzieć komuś o tym co zrobili. Powinni go zamknąć!

- To kiepski pomysł – Moody próbował uspokoić Klarę. – Wiele lat byłem aurorem i wiem jak prowadzi się dochodzenia w ministerstwie. Tylko podczas wojny czarodziejów mieliśmy wolną rękę. Teraz liczą się procedury, a te są gówno warte. Nie chcesz wiedzieć ile protokołów złamałem tamtej nocy…

- Powinni profesorowi wybaczyć! Przecież działał pan w dobrej wierze!

- To im nie wystarczy. Wierz mi – sapnął Szalonooki i położył dłoń na barku dziewczyny. – Posłuchaj. Zajmę się tym, dobrze? Znajdę tego człowieka i dowiem się, co knuje. Byłem pewien, że po mojej interwencji zniknie na o wiele dłużej… Ale to nic. A teraz wracaj do rodziny i nie zaprzątaj sobie tym głowy – uśmiechnął się do niej lekko.

- Dobrze, ale niech profesor na siebie uważa. Nie chcę, żeby się Panu coś stało…

- Bez obaw. Stała czujność – Moody postukał się palcem po skroni i mrugnął.

Gdy wyszli z piwnicy, Moody podszedł do profesor McGonagall i szepnął jej na ucho, że musi się przyjrzeć pewnej sprawie. Nauczycielka spojrzała na niego z przestrachem, ale on beztrosko klepnął ją w ramię. Wyszedł, nie rozmawiając już z nikim innym. Na zewnątrz wciągnął chłodne powietrze przez nos i uważnie przyjrzał się okolicy. Z poważną miną, ruszył szybkim krokiem w stronę Gospody pod świńskim łbem. Gdy był niemal na miejscu, jego mechaniczne oko dostrzegło w bocznej uliczce zarys jakiejś sylwetki. Osobnik był sam. Moody skręcił w zaułek i po kilku kolejnych krokach miał już pewność, z którym z dwójki porywaczy ma do czynienia.

W wąskiej uliczce śmierdziało moczem i szczurzymi odchodami. Bruk pokrywało rozbite szkło i liczne niedopałki. Stało tam też kilka zdezelowanych skrzynek i beczek. Macnair stał oparty o jedną z nich i palił papierosa, wolno zaciągając się gęstym, duszącym dymem. Brudna i śmierdząca sceneria wcale mu nie przeszkadzała. No tak, Yaxley miał przynajmniej trochę klasy, nie to co ten zawszony Macnair. Dlaczego Moody pomyślał, że wolałby spotkać tego drugiego?

- Tak myślałem, że przyjdziesz - odezwał się Walden, nie ruszając się z miejsca.

- Co Ty odpierdalasz? – warknął Moody, mocno uderzając końcem laski o bruk.

- Nie udawaj, że nie wiesz – Macnair uśmiechnął się kącikiem ust. - Ptaszyna na pewno Ci wszystko wyśpiewała. Tylko, że czemu obrywa się mnie? Byłem dziś wyjątkowo grzeczny – wyraźnie z siebie zadowolony, przejechał po zębach koniuszkiem języka.

- Nie pieprz Macnair – warknął Moody i poluźnił kołnierzyk własnej koszuli. - Miałeś chociaż stwarzać pozory, że trzymasz się na dystans. Tak ciężko nie wchodzić mi w paradę?

- Ależ wcale nie wchodzę – Macnair beztrosko rozłożył ręce. - Chciałem się napić.

- Napić – sapnął Moody. - Na świecie jest więcej pubów, niż tylko ten tutaj.

- Akurat TUTAJ miałem do załatwienia sprawę.

Słowa śmierciożercy sprawiły, że Szalonooki na moment zesztywniał. Zmierzył wzrokiem Macnaira, od stóp do głów, a później jego mechaniczne oko zakręciło się wokół własnej osi, jakby szukał zastawionej na niego pułapki. Nic jednak nie dostrzegał.

- Sprawę… - sapnął i potarł usta. – Co za sprawę? I czemu nic o tym nie wiem?

- Nie mam obowiązku mówić ci o wszystkim – Macnair wzruszył ramionami. - Ty na własne życzenie niańczysz dzieciaki, ja sprawdzam, czy nowy narybek nadaje się, by być jednym z nas.

- Akurat dzisiaj? – Szalonooki zmrużył oczy.

- A co za różnica? – zaśmiał się śmierciożerca.

- Spora. Mam uwierzyć, że to jedynie dziwny zbieg okoliczności? Że testujesz kogoś akurat wtedy, kiedy ta gówniana szkoła robi jakieś pieprzone spotkania z rodzinami? Nie wiem co tam planujesz, ale jeśli znowu spróbujesz wejść mi w paradę… - Moody zacisnął dłoń w pięść, aż zbielały mu kostki.

- Chyba za bardzo wczułeś się w tego paranoika. Nie wszystko kręci się wokół Ciebie, Crouch – Walden energicznie zgasił niedopałek, a potem pstryknął go na ziemię. Odepchnął się od skrzynki i wyprostował, krzyżując ręce na piersi. – Ja robię swoje, Ty swoje. Swoją drogą, nie spodziewają się ciebie gdzieś? – uśmiechnął się wrednie.

Moody spojrzał na zegarek i zaklął pod nosem. Odepchnął Macnaira i ruszył energicznym krokiem do wyjścia z uliczki, a później dalej, okrężną drogą skierował się do opuszczonego domu na obrzeżach miasteczka. Był to ten sam budynek, w którym jakiś czas temu pojawił się z uczennicami ratowanymi z ulicy Pokątnej. Dom nie był wcale przypadkowy. Tak naprawdę mężczyzna był jego właścicielem, a budynek pełnił rolę tymczasowej kryjówki. Gdy tylko przekroczył próg, udał się na górę i ściągnął z siebie łachy należące do profesora. Jako ostatnie zdjął magiczne oko. To, że dawno nie pił eliksiru, powoli dawało o sobie znać. Moody stanął przed lustrem i wpatrywał się w powoli obwisającą, pomarszczoną skórę twarzy. Jego ciało wykręcało się i stopniowo nabierało zupełnie innych kształtów.

- To już jest kurwa męczące – sapnął.

Wsparł się o umywalkę i zacisnął na niej palce, przekrzywiając głowę raz w lewo, raz w prawo. Cała przemiana trwała chwilę. „Moody” odkręcił kran i nabrał w ręce zimnej wody. Chlusnął nią sobie w twarz, a później podniósł wzrok do lustra. Zobaczył przed sobą chorobliwie bladą twarz mężczyzny koło trzydziestki. Wpatrzył się w swoje przenikliwe, brązowe oczy i z namysłem potarł pokrytą trzydniowym zarostem, dobrze zarysowaną szczękę. Zbliżył twarz do lustra i naciągnął skórę pod okiem, przyglądając się niezdrowym sińcom. Ta zmęczona i nieco zaniedbana twarz powoli wypadała mu z pamięci. Tym właśnie był? Po tylu dniach w niemal nieustannym przebraniu, Barty Crouch Junior wydawał mu się teraz taki obcy. To dziwne uczucie obcości odeszło w momencie, gdy tylko spojrzał na swoje lewe przedramię i dotknął go opuszkami palców. Mroczny znak, choć był ledwo widoczny, wyraźnie palił. Barty obnażył sam przed sobą zęby w szalonym uśmiechu, a później, niczym wąż, smagnął językiem powietrze. Dorwał się do szafy. W pośpiechu zarzucił na siebie czarną, skórzaną kurtkę, nie dbając o to, że reszta ubrań praktycznie na nim wisiała. Zmniejszył rzeczy profesora i wcisnął je do kieszeni, a później stanął przed kominkiem w salonie, raz jeszcze smagając powietrze językiem.

- Przecież nie każę mu czekać – powiedział sam do siebie. Wkroczył do kominka i cisnął sobie pod nogi proszek. Zniknął w rozbłysku zielonego światła, pozostawiając dom cichym i pustym.



Niedługo później, Barty pojawił się na cmentarzu, ściskając w rękach niepozorny świstoklik. Schował przedmiot przy nagrobku, postawił kołnierz swojej kurtki, rozejrzał się czujnie i ruszył sprężystym krokiem wprost do rodzinnego domu Toma Riddle’a. Gdy był na ganku, zauważył w oknie jakieś poruszenie. Zaraz potem zamek szczęknął, a drzwi uchyliły się ostrożnie. W szparze pojawiło się najpierw oko, później zaś cała paskudna, szczurza morda Glizdogona.

- Trochę Ci zeszło – odezwał się ten w środku.

- Ostrożności nigdy za wiele. – Barty pchnął mocno drzwi i wszedł jak do siebie. Rozejrzał się po domu, wciskając dłonie w kieszenie kurtki. Jedyną rzeczą, której nie zmniejszył, było oko Moody’ego. Ten fant bywał naprawdę pomocny. – Jak czuje się nasz Pan? – zapytał, oblizując się.

- Coraz lepiej. Coraz lepiej! – Peter zamknął drzwi na łańcuch, zasuwkę i kilka zamków. – Z resztą sam możesz go zapytać. – Wskazał na schody.

Razem weszli na górę. Drzwi do pokoju Voldemorta były uchylone. Jego kominek był rozpalony, a fotel stał tyłem do wejścia. Crouch wszedł do skąpanego w półmroku pomieszczenia, a gdy dostał znak, od razu przyklęknął przy fotelu, pokornie pochylając głowę przed Czarnym Panem. Voldemort nie przypominał dawnego siebie, ale tak naprawdę niewiele zmienił się odkąd Barty widział go po raz ostatni. Choć był teraz w pewnym sensie wynaturzeniem, tylko kwestia czasu dzieliła go od odzyskania pełni sił i mocy. Crouch czekał na ten moment z utęsknieniem. Ba, nawet miał w nim swój udział.

- Jakie przynosisz wieści? – zapytał Lord Voldemort.

- Bardzo dobre, Panie. Bez problemu udało mi się wciągnąć Pottera w turniej trójmagiczny. Nikt nawet nie podejrzewa tego starego paranoika… - Barty brzmiał na zadowolonego z siebie.

- Ale muszą kogoś podejrzewać – wtrącił Glizdogon.

- Na pewno nie mnie. Tak się składa, że Dumbledore ufa Szalonookiemu, a ja opanowałem bycie nim do perfekcji – na twarzy Barty’ego wykwitł szalony uśmiech. - Nie tylko mogę mieć oko na Pottera, ale także biorę udział w omawianiu strategii jak go uchronić przed różnymi… - oblizał się – niedogodnościami…

- Dobrze… bardzo dobrze… - powiedział cicho Czarny Pan.

- Pierwsze zadanie przeszedł bez problemu. Wystarczyło szepnąć słówko i Hagrid odwalił za mnie większość roboty. - Barty mówił jak nakręcony. - Drugie zadanie też już pomogłem mu rozpracować. Oczywiście wszystko z ukrycia, pociągając za odpowiednie sznurki… Część tej szkoły, to moje pieprzone marionetki. Mam zaufanie uczniów, zaufanie dyrektora, śledzącą wszystkich mapę…

- Tylko nie zachłyśnij się władzą – przerwał mu Peter.

- Nie zamierzam – Crouch spoważniał i podniósł na Voldemorta błyszczące z podniecenia oczy. - Wszystko co robię, jest dla Ciebie, Czarny Panie.

- Czy aby na pewno wszystko? – zapytał tajemniczo Lord Voldemort.

- Oczywiście że tak – Barty pochylił pokornie głowę. Po chwili ciszy, szybkim ruchem wyciągnął różdżkę. Położył ją na otwartej dłoni i wystawił przed siebie z namaszczeniem, niczym cenny dar. – Jeśli chcesz, sprawdź mnie, Panie! Zajrzyj w moje myśli! – powiedział nakręcony i oblizał się jak szaleniec. – Nie mam przed Tobą nic do ukrycia! Nic! Zero! Jestem cały Twój!

Voldemort spojrzał z wyższością na różdżkę, a później na swojego sługę. Nie sięgnął jednak po nią.

- Powiedz mu – powiedział Voldemort, dając przy tym znak Glizdogonowi.

- Doszły nas dziwne słuchy o Twoich upodobaniach… - odezwał się Peter, podchodząc do Barty’ego i wyciągając z jego rąk różdżkę. Była to różdżka Moody’ego. Mężczyzna przyjrzał się jej z udawanym zainteresowaniem. – Ponoć zamiast zajmować się Potterem, spędzasz swój czas z jakimiś małolatami… To chyba nieodpowiedni i dość ryzykowny moment, na takie zabawy?

Przez twarz Croucha przeszedł dziwny skurcz. Jego rozbiegane spojrzenie na moment utkwiło w posadzce. Zaraz jednak jego zapał i pewność siebie powróciły.

- To nic takiego – stwierdził szybko i uśmiechnął się obleśnie. – Jedna praktycznie sama wepchnęła się w moje łapy. Uważa mnie za mentora. Posłuszna z niej laleczka, nic nie piśnie. I dobrze mieć ją po swojej stronie. Przyjaźni się z tą drugą… a druga przyjaźni się z Potterem. Dzięki temu wiem wiele więcej. Gdybym… Gdybym tylko miał pod kontrolą obie… - sapnął.

- Więc dlaczego nie masz? – zapytał Voldemort z wyższością w głosie.

- Dlaczego… dlaczego, dlaczego… - Barty nerwowo zaczął powtarzać pod nosem. Poruszył barkami i pokręcił głową. Odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, ale nie odnajdując tam buteleczki, cofnął dłoń. – Jest inna. Waleczna. Ciągle mi się wymyka… - powiedział cicho, już bez takiego zapału. - Jestem pewien, że Snape ma w tym jakiś udział. Łączy ich coś. Niezdrowego…

- I kto to mówi – parsknął Peter, wciskając Barty’emu różdżkę z powrotem w dłoń.

- Powiedziałeś, Snape? – Mroczny Pan zapytał grobowym tonem.

- Tak, Snape – Barty obnażył zęby. – Ten pieprzony zdrajca uczy w Hogwarcie. Większość Twoich zdrajców ma się dobrze. Wkurwia mnie to – zacisnął dłonie w pięści. - Rozsadza od środka. Gdybym tylko mógł się nimi zająć!… Sprzątnąć ich jednego po drugim!… - jego oczy błysnęły.

- Przyjdzie na to czas – spokojnie rzekł Czarny Pan. – Na razie pozwól tym robakom istnieć. Niech cieszą się ostatnimi chwilami swojego marnego życia. Zobaczymy ilu z nich przypełznie do mnie ze strachu… Ilu będzie się płaszczyć…

- Jak Macnair teraz – warknął Crouch.

- Potrzebujemy takich jak on – kontynuował Voldemort. – Nawet jeśli prędzej czy później będą jedynie mięsem armatnim. Na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. Twoje zadanie jest zbyt istotne.

- Wiem o tym doskonale, Panie – Barty skłonił głowę. – Wiem… I nie zawiodę Cię.


***



Po zakończeniu spotkania i użyciu świstoklika, Barty uniósł przedramię i spojrzał na zegarek. Wciąż było wcześnie, a on dawno nie miał okazji poprzebywać we własnej skórze. Do tego od środka rozsadzała go niezaspokojona rządza. Coś z czym praktycznie już nie potrafił walczyć. Niebezpiecznie byłoby zostawić to bez kontroli. Ostatnim razem niemal zmusił uczennicę do tego, by mu zwaliła konia. W swoim mniemaniu był przecież grubo ponadto. Mimo wszystko ciągle balansował na granicy, a do stracenia miał tak wiele. Może i Czarny Pan miał rację, podważając jego pobudki? Był młody, ale to nienormalne, że nie mógł przestać myśleć o tych dwóch niewinnych cipkach, które z jednej strony miał na wyciągnięcie ręki, ale co do których musiał być tak ostrożny. Ciągłe bycie uważnym było naprawdę męczące. Musiał się wyładować.

Bez zastanowienia wyszedł z ulicy Pokątnej wprost na Londyńskie ulice. Miasto było ogromne, a w dzielnicach zamieszkiwanych przez mugoli mógł czuć się bezpiecznie. Z resztą w świecie czarodziejów dawno był uznawany za zmarłego. Prawdę o nim znała jedynie garstka ludzi. To niefortunne, że ów garstkę musiał powiększyć o Macnair’a i Yaxley’a. Do teraz przeklinał w duchu, że ta dwójka weszła mu w drogę. We własnym mniemaniu on jeden był godny służyć Czarnemu Panu. Żeby to udowodnić, musiał być lepszy, ostrożniejszy, musiał omamić też drugą uczennicę. Ale wszystko po kolei. Wszystko w swoim czasie.

Barty wiedział doskonale gdzie idzie. Skierował swoje kroki do znanego sobie burdelu. Wejście do niego było niepozorne. Burdel wciśnięty był w szereg takich samych kamienic o białych, nieskazitelnych fasadach. Po przekroczeniu progu atmosfera całkowicie ulegała zmianie. Ściany szczelnie pokrywały czerwone, wygłuszające tapety, a dodatkowy nastrój tworzyło przyciemnione światło i lekko odurzająca woń opium. Burdel mama rozpoznała mężczyznę w skórzanej kurtce.

- To co zawsze? – zapytała, zaglądając w swoje zapiski.

Barty kiwnął głową i bez słowa zostawił pieniądze na ladzie. Dostał klucz i ruszył po schodach na piętro. Przyjrzał się zawieszce, odnalazł wybrane drzwi i trafił do pokoju stylizowanego na dziewczęcą sypialnię. Było tam biurko, szafa i duże łóżko. Mężczyzna przezornie zajrzał do szafy, a później podszedł do okna i wyjrzał zza kotary na pustą ulice przed budynkiem. Mechaniczne oko w jego kieszeni obróciło się samo. Wiedział, że ktoś nadchodzi. Szybkim ruchem ściągnął z siebie kurtkę i rzucił ją na oparcie krzesła, a później poruszył barkami, rozluźniając napięte mięśnie. Nie minęła chwila, a w drzwiach pojawiła się młoda kurwa ubrana w szkolny mundurek. Była ufarbowana na blondynkę, a jej włosy były spięte w dwa kucyki.

- Profesorze?... – powiedziała, od razu podchodząc do niego i próbując go objąć.

Barty obrócił się gwałtownie i spojrzał w jej oczy. Szybko ją ocenił. Nie była to dziewczyna którą zwykł pieprzyć. Choć chciała wyglądać jak uczennica, widział doskonale, że była kilka lat starsza od jego dwóch ulubienic. Na razie to musiało jednak wystarczyć. Kurwa od razu padła przed nim na kolana, łapiąc za pasek jego spodni. Barty złapał jej nadgarstek, zatrzymując ją w połowie zajęcia. Pokręcił jej palcem przed nosem.

- Nie tak ptaszyno. Nie tak – sapnął i pociągnął ją do góry.

Gdy wstała, sprawnie rozpiął jej białą koszulę i rozchylił ją, przyglądając się jej ciału. Miała duże piersi. Trochę za duże. Mocno złapał za jej piersi, kciukiem trącił sterczące sutki, a później pchnął kobietę na łóżko. – Kładź się.

- Lubisz rozkazywać? - Kurwa uśmiechnęła się zalotnie i położyła na łóżku, na plecach.

- Lubię posłuszeństwo – powiedział zdawkowo.

Kobieta podwinęła spódniczkę, dzięki czemu zobaczył, że nie miała na sobie majtek. Wsparta na łokciach obserwowała, jak Barty bez pośpiechu wyciągnął koszulę ze spodni, przez moment obnażając swój szczupły brzuch. W końcu Crouch stanął nad kobietą i spojrzał na nią z góry.

- Profesorze, co będziemy dzisiaj robić? – zapytała blondynka, siląc się na niewinny ton. Przyłożyła palec do ust i powoli przesunęła nim po wardze.

- Udawaj że śpisz – nakazał.

Blondynka zrobiła niepocieszoną minę, ale od razu zamknęła oczy i położyła się. Barty ostrożnie wspiął się na łóżko, tuż obok niej, jakby nie chciał jej zbudzić. Przesunął palcem po jasnej skórze dziewczyny, odsłaniając jej kolejne fragmenty. Myślami powrócił do swojego gabinetu i jednej z nocy, gdy obie uczennice u niego spały. Ta tutaj nie była nawet w połowie tak delikatna i niewinna jak jego ulubienice. Tyle razy fantazjował o tym, że w końcu poczuje je na swoim kutasie, że pieprzenie dziwek powoli przestawało wystarczać. Wmówił sobie jednak, że musiał się tym zadowolić. Gdy skończył się napawać, wsunął dłoń pomiędzy uda kobiety i kciukiem podrażnił jej łechtaczkę. Dziwka jęknęła z przesadnym oddaniem, co mu się nie spodobało. Przekręcił kobietę na brzuch, a później podwinął jej spódniczkę, odsłaniając nagie pośladki.

- Czy powinnam… - zaczęła blondynka, znów unosząc się na łokciach.

- Cicho królewno – syknął Barty i nachylił się do jej ucha. – Mówiłem, że śpisz – przypomniał, po czym sięgnął do rozporka. Wyjął na wierzch sprzęt i nałożył gumkę.

Dziwka posłusznie raz jeszcze zamknęła oczy, a Barty przejechał dłonią po jej ciele, po czym wspiął się na nią. Mocno złapał ją za pośladki, unosząc jej biodra. Wycelował penisem i otarł się o nią. Przy którymś z kolei ruchu, naparł na nią o wiele mocniej, wchodząc do samego końca jednym, wolnym ruchem. Stęknął, a dziwka wypięła wyżej pośladki. Ścisnął je mocniej, przymknął oczy i zaczął posuwać kobietę miarowymi, wolnymi ruchami. Po chwili spłycił je i przyspieszył. Dziwka jęknęła zadowolona. Gdy znów zaczęła gadać, wyrwany z własnej fantazji Barty zacisnął zęby i złapał za kark kobiety, przyduszając ją do materaca.

- Ćś – uciszył ją. – Miałaś milczeć…


***



Powrócenie do Hogsmeade było nieuniknione. Barty siedział znów w opuszczonym domu. Wziął spory łyk eliksiru wielosokowego, a później powiększył rzeczy profesora Moody’ego i założył je jedna po drugiej. Gdy był pewien, że eliksir działa jak należy, a jego przebranie było znów gotowe, wyszedł na zewnątrz tylnymi drzwiami. Wsparł się na lasce i spojrzał w ciemne niebo. Był już wieczór. Jeśli wszystko poszło dobrze, impreza z rodzinami powinna powoli dobiegać do końca. Jakoś nie żałował, że ominęła go większość szopki. Dotarł do pubu i wszedł do środka, dając McGonagall znak, że załatwił to, co miał załatwić. Jego mechaniczne oko powoli zakręciło się, dostrzegając, że w knajpie brakuje dwóch bardzo istotnych osób. Mężczyzna zmarszczył brwi i ruszył na zaplecze, a później wyszedł tylnymi drzwiami, wpadając wprost na spanikowanego Harrego i Rona.


***



- Skoro tak… - Moody klepnął się dłonią w udo, podniósł się z krzesła i protekcjonalnie poklepał Klarę po głowie. - Zdrowiej. Porozmawiamy jutro.

Próbując utrzymać emocje na wodzy, zostawił obie uczennice w skrzydle szpitalnym. Gdy tylko odszedł w bezpieczniejsze miejsce, pospiesznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągając na wierzch mapę huncwotów. Harry pod przymusem odblokował mu ją jakiś czas temu, co profesor utrzymywał w tajemnicy, korzystając z niej bardzo rozważnie. Szybko obleciał wzrokiem cały papier, przyglądając się kto gdzie się znajdował. Snape zmierzał właśnie do lochów… Nie do gabinetu Moody’ego, co było pocieszające. Widocznie faktycznie miał priorytety i zamierzał się ich trzymać. Po wydarzeniach w Hogsmeade, obaj byli wściekli. Szalonooki był wkurwiony podwójnie, bo zaufał temu wypierdkowi, Macnairowi i odpuścił, pozwalając sprawom potoczyć się tak, jak się potoczyły. Widocznie słowa tego śmiecia były nic nie warte. Sprawa miała nie dotyczyć Moody’ego, a jednak znowu dziwnym trafem ucierpiały obie jego „ulubienice”. Nie wierzył w przypadki. Już nie. Gdyby tylko nie pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, pewnie nie zaszłoby to tak daleko…

Zgniótł mapę w rękach i niedbale wcisnął ją znowu do kieszeni. Musiał znaleźć Macnaira i odpłacić się za wszystko. Jeszcze tej samej nocy wrócił do Hogsmeade i pojawił się przy świńskim łbie. Jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, żeby wyhaczył w środku sylwetkę swojego dawnego pobratymca. W tym samym momencie z pubu wytoczył się jakiś pijany jegomość.

- Chcesz zarobić? – zapytał Moody, przyglądając się ledwo stojącemu na nogach mężczyźnie.

- So? – zapytał pijany i spojrzał niewidzącym wzrokiem na profesora od obrony przed czarną magią. – Ja nie stych! – powiedział oburzony.

- Nie o to mi chodzi – syknął Moody i wcisnął pijanemu monetę do ręki. – Widzisz tego tam? – wskazał palcem przez szybę. – Powiedz mu że na niego czekam. Tam gdzie ostatnio.

Pijany patrzył przez dłuższą chwilę na monetę, zamrugał zdezorientowany, ale w końcu wzruszył ramionami i zawrócił do pubu. Wiadomość została przekazana, a Macnair spojrzał spod kaptura w stronę okna. Spojrzenie jego i Moody’ego się spotkały, po czym Szalonooki zawrócił na pięcie i zniknął w śmierdzącej uliczce. Śmierciożerca z niezadowoloną miną dopił piwo, a później zwlekł się ze stołka, strzelając kostkami obu dłoni. Gdy Walden wszedł w uliczkę, Moody wyłonił się z ciemności, od razu rzucając mu się do gardła.

- Ty jebana kurwo!

- Puszczaj śmieciu! To nie moja wina!

- A kurwa czyja! Bezczelnie śmiejesz mi się w twarz!

Zaczęli się szarpać. W Moody’m wszystko buzowało. Był na krawędzi szaleństwa. W strachu o swoją pozycję, wściekły o niepowodzenia… Zachowywał się jak wygłodniały drapieżnik, który poczuł krew swojej ofiary, gotów zadusić ją tu i teraz, bez baczenia na konsekwencje. Macnair nie miał zamiaru zdychać. Nie dzisiaj. Nie mogąc uwolnić się z morderczego uścisku, najpierw kopnął swojego przeciwnika, a później wykonał otrzeźwiający cios pięścią. Ten drugi faktycznie zadziałał. Walden odskoczył i rozłożył szeroko ręce w walecznej pozie.

- Mówię, że nie moja wina! – dyszał ciężko. - To wszystko wina tego gówniarza. Nie miałem na to wpływu, rozumiesz?! Sam je wybrał! Nie powiedział mi, że chodzi mu właśnie o nie!

- I po prostu mu na to pozwoliłeś? – Moody obnażył zęby. - Zapomniałeś już ile mamy do stracenia?

- Raczej ile Ty masz – sprostował Macnair.

- Ile mamy wszyscy! – warknął Moody i splunął krwią na ziemię. Otarł usta wierzchem dłoni i podniósł wściekłe spojrzenie na Macnaira. – Mówiłem Tobie i Yaxleyowi, że to sprawa najwyższej wagi. Nie wyraziłem się dostatecznie jasno?

Macnair wzruszył niedbale ramionami. Wyciągnął z kieszeni zmiętoloną paczkę fajek i wyciągnął z niej ostatnią sztukę.

- To co wiemy my, to jedno, ale sam kazałeś nam się nie wpieprzać. Jeśli nie pilnujesz swoich zabaweczek, nie zamierzam robić tego za Ciebie – powiedział z kpiną w głosie.

- Nie są dla mnie priorytetowe – Moody wyprostował się. – Chodzi o niego. Za to Ty miałeś pilnować swojej własnej „zabaweczki” i sprawa Cie przerosła. Może po prostu masz zdradę we krwi, co skurwielu?

- Nie masz prawa mnie osądzać – Macnair zmrużył oczy. – Jesteś wściekły? Świetnie. Chcesz, mścij się na gówniarzu, ale czy tego chcesz czy nie, Czarny Pan potrzebuje armii…

- Ciągle to powtarzacie… - Szalonooki mruknął do siebie i złapał się za głowę. – Jebani zdrajcy…

- …potrzebuje armii, a ja chcę mu jej dostarczyć – kontynuował Walden. - Z Flinta jest niezły skurwiel. Dziś spieprzył sprawę, ale jeśli kogoś sprzątnie, udowodni, że jest godzien. Tak to działa.

W oczach Moody’ego pojawił się błysk, a na jego twarzy wykwitł lekko szalony uśmiech. Mężczyzna miał pewien pomysł i zamierzał go zrealizować.

- Jeśli nie umie znaleźć sobie odpowiedniej ofiary, sam mu ją załatwię…