niedziela, 29 września 2013

Sorry ^^





Myślałem, że Nadine zamartwiająca się problemami swoich przyjaciół, to najgorsze, co mnie spotykało w tej chwili. Jakże się myliłem.

Tamtego dnia, gdy pokłóciłem się ze swoją narzeczoną, przepełniały mnie skrajne emocje. Czułem, jakbym tańczył na linie i miał za chwilę runąć w przepaść. Z jednej strony byłem wściekły, że po raz kolejny Nadine stawia życie innych ponad swoje, a z drugiej próbowałem sobie wytłumaczyć, że przecież wiedziałem doskonale o altruistycznych tendencjach mojej kobiety i jej ślepym oddaniu przyjaciołom, jeszcze zanim zdecydowała się ze mną związać. Żałowałem tylko, że nie należałem do grona osób, których sprawami Nadine się interesowała. Być może powinienem był ulec jakiemuś wypadkowi albo wpaść w uzależenienie, żeby narzeczona przypomniała sobie o moim istnieniu.

W moim mniemaniu Nadine świetnie zdawała sobie sprawę z mojego oddania jej osobie, obsesji, którą miałem na jej punkcie od samego początku, kiedy ją poznałem i wykorzystywała to. Wiedziała, że będę zawsze na nią czekał, brała mnie za pewnik, a ja, głupiec, musiałem się z tym zgodzić. Nie wyobrażałem sobie życia z kimś innym, choć pewnie chętnych znalazłoby się kilka. Taka Pansy Parkinson – ideał według mojej matki, a według mnie pusta i materialistyczna dziewczyna. Stanowiła dla mnie narzędzie w czasach szkolnych, aby ulżyć niektórym moim zachciankom, a także by wzbudzić zazdrość u Nadine, lecz nic poza tym.

Pomimo mojej miłości do Nadine, strasznie męczyło mnie oglądanie, jak kobieta miota się między Morrison a Lamberd. Moja narzeczona całkiem zatraciła się w problemach swoich przyjaciółek, a ja nie mogłem tego dłużej tolerować. Być może zrozumiałbym to, gdyby to faktycznie były jakieś poważne sprawy, ale… Cóż. Skoro mój wujaszek wolał towarzystwo jakiejś Francuzki od swojej żony i dziecka, to chyba raczej Morrison powinna zastanowić się nad sobą, bo ewidentnie coś musiało być z nią nie tak. A Lamberd? Ta z kolei wciąż uganiała się za swoją „miłością”, Snape’em. Ją potrafiłem bardziej zrozumieć, bo sam uganiałem się za Nadine jak kretyn, ale w moim przypadku przynajmniej się opłaciło. Chociaż kto wie, co by było, gdyby jednak wilkołak nie zginął w bitwie o Hogwart.

Tak czy inaczej, to nie były sprawy Nadine. Nie mogła wpłynąć na to, czy Daniel pójdzie do łóżka z francuską cizią, ani na to, czy Lamberd wybierze Snape’a zamiast Selby’ego. Cokolwiek próbowałaby im wmówić, prędzej czy później zrobiliby swoje. Nadine tylko niepotrzebnie traciła nerwy. Powinna skupić się na nas, na naszej przyszłości, a nie na cudzych brudach, których i tak nie dała rady sprać.

Po wyjściu z domu krążyłem po Londynie, choć w pierwszej chwili chciałem udać się do matki. W porę jednak zreflektowałem się. Matka nie zostawiłaby na Nadine suchej nitki i na pewno usłyszałbym „A nie mówiłam? Znajdź sobie kogoś młodszego, bez bagażu doświadczeń”. Jakbyśmy my nie mieli bagażu. Nasze życie przez większość czasu to była jedna wielka farsa, przedstawienie. Udawaliśmy idealną rodzinę, podczas gdy ojciec oddawał się perwersyjnym zabawom wraz ze swoim Panem.

Po dłuższych rozmyślaniach z niechęcią przyznałem, że zachowałem się jak niedojrzały gnojek. Strzeliłem focha, jakbym miał pięć lat. Ale nie mogłem przecież siedzieć i patrzeć, jak Nadine się marnuje. Poza tym, mnie też należała się jej uwaga, ale do niej nic nie docierało. Postanowiłem porozmawiać z nią jeszcze raz i nawet pomóc jej raz na zawsze rozwiązać sprawy, którymi tak się przejmowała. Jednak kiedy wróciłem do domu, mieszkanie było puste. Nie znalazłem żadnego listu, nawet jednego słowa nabazgranego na kartce. Zastanawiało mnie, dokąd mogła udać się moja narzeczona i ta lista nie okazała się być długa.

Kiedy już miałem wyjść, w drzwiach stanął mój ojciec. Cofnąłem się, zachowując kamienną twarz.

- A ty co tu robisz? – naskoczyłem na niego.

- W zasadzie to… Chciałem się dowiedzieć, co tam w śledztwie – odparł ojciec, uśmiechając się lekko.

- Możesz być spokojny – wycedziłem. – Nikt już nie będzie cię o nic oskarżał. Wybacz, ale nie mam czasu.

- Och, a dokąd się spieszysz? Czyżby kłopoty w raju? – zakpił mężczyzna. – Będziemy rozmawiać w progu?

- Tak, właśnie tak – syknąłem. – Wynoś się. Wychodzę.

- Czyżbyś szukał swojej… narzeczonej? – Ostatnie słowo ledwo przecisnęło mu się przez usta. Miałem ochotę go uderzyć, byle tylko dał mi spokój i przestał drwić.

- Nie twoja sprawa. Nie masz nic do roboty? Nie musisz nakarmić pawi? – prychnąłem, przypominając sobie te irytujące, śmierdzące i wydzierające się nocami w ogrodzie ptaki.

- Wyglądasz na zdenerwowanego – zauważył ojciec inteligentnie. – Nie powiesz mi, co się stało? Wszakże wciąż jesteś moim synem.

- Tak? Raz się mnie wyrzekasz, a następnego dnia znów udajesz zatroskanego tatusia? Daruj sobie.

Przepchnąłem się przez niego, a potem coś mnie tknęło i odwróciłem się do ojca.

- A może ty wiesz, gdzie jest Nadine? – warknąłem do niego. – Jeżeli coś jej zrobiłeś…

Lucjusz uniósł dłonie w obronnym geście i otworzył szeroko bladoniebieskie oczy.

- Ja? Skądże. Jestem teraz wzorowym obywatelem. Twoja kobieta pewnie wyszła do sklepu po ogórki… Albo poleciała wypłakać się którejś ze swoich przyjaciółek, cokolwiek zrobiłeś. – Uśmiechnął się złośliwie, jakby chciał powiedziedzieć, że my Malfoyowie mamy złe uczynki we krwi. - Tak naprawdę to miałem nadzieję, że powie mi, gdzie jest Alex.

- Odwal się.

Udało mi się go wreszcie zostawić i deportowałem się przed dom Morrison. Jakoś nie mogłem nazywać jej inaczej, nawet jeśli nosiła już nazwisko Malfoy. Miałem szczęście, spotkałem „ciotkę” jak wracała ze spaceru ze swoim synem. Poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Nadine i ja również mogliśmy mieć dziecko, o którym nawet nie wiedzieliśmy, dopóki nie umarło.

Po krótkiej i dość intensywnej wymianie zdań z Morrison, w której wygarnąłem jej to i owo, odszedłem z niczym. Nie widziała Nadine. Wróciłem więc do domu i postanowiłem tam zaczekać. Być może przesadzałem i ona faktycznie poszła na zakupy albo na spacer. Przed drzwiami mieszkania zastałem dobijającą się Lamberd. Zaszedłem ją od tyłu.

- To ci nic nie da, więc nie wydzieraj się do naszych drzwi, bo farba odejdzie – syknąłem. Kobieta odwróciła się przestraszona, a ja poczułem niesamowity odór alkoholu z jej ust. Odsunąłem się nieco. Nie omieszkałem skomentować stanu Lamberd, szydząc z niej jak zwykle, ale w końcu przeszliśmy do głównego tematu. Niestety, ta kretynka też nie wiedziała, gdzie znajduje się moja narzeczona, a ja byłem pewien, że Nadine w tym momencie jej szukała. Błędne koło.

Byłem wściekły na Lamberd, że podczas gdy ona urządzała sobie popijawę w barze, Nadine zamartwiała się o jej nędzny los. Oczywiście wyznałem jej to bez ogródek. Nagle kobieta wpadła na pomysł, że jej przyjaciółka może przebywać u Snape’a. Jeszcze lepiej!

Natychmiast rozkazałem jej, żeby nas do niego deportowała. Sam bym to zrobił, ale nie znałem miejsca docelowego i byłem skazany na towarzystwo tej pijaczki. Musiałem jej dotknąć, a raczej dość mocno złapać za ramię, bo ta uparta krowa nie chciała się teleportować. W końcu jednak uległa i znaleźliśmy się w jakimś lesie na zadupiu.

Lamberd wyrzygała się pod swoje nogi i dziękowałem losowi, że nie na mnie. Żałosne. Alkohol plus deportacja to nie najlepsze połączenie. Nie obchodziło mnie jednak złe samopoczucie kobiety i kazałem jej niezwłocznie zaprowadzić mnie do kryjówki Snape’a. Oczywiście Lamberd jak zwykle zachowywała się jak cierpiętnica i nie zamierzałem jej pobłażać. Pchałem ją wciąż do przodu, żeby nie tracić na czasie. Kto wie, co mogło się dziać z Nadine?

Po długiej wędrówce przez las w końcu znaleźliśmy się na polanie, pośrodku której stała drewniana chata. Wyglądała prawie jak Wrzeszcząca Chata na obrzeżach Hogsmeade, tylko była mniejsza. Niezłą kryjówkę sobie znalazł ten Snape. Oczywiścien Lamberd stawiała opór, więc siłą zaciągnąłem ją w stronę domku. Podeszliśmy do okna, aby ocenić sytuację, a wtedy się zaczęło. Drzwi otworzyły się, popychając Lamberd na mnie i wpadliśmy w krzaki. Ta oczywiście nie umiała zamknąć ust i przeklęła siarczyście, więc musiałem ją uciszać. W tym czasie z domu wyszedł… mój ojciec!

- Co?! – pisnęła Lamberd zdziwiona. – Co on tu robi?! - Nie mam pojęcia – warknąłem wściekły na ojca. Czy od razu po wizycie u mnie zjawił się tutaj? Pewnie chciał odnaleźć swoją Alex. Nawet nie spodziewał się, że jego punkt zainteresowania siedział ze mną w chaszczach nieopodal.

Lucjusz zaczął rozkazywać komuś, zapewne Snape’owi, ale nie wiedzieliśmy o co chodzi, dopóki z chaty nie wyłonił się wspomniany brunet z… Nadine na plecach! Miałem ochotę wyskoczyć z krzaków i rozszarpać ich obu, ale Lamberd zatrzymała mnie. Zaczęliśmy się sprzeczać i szamotać, a wtedy mój ojciec powiedział:

- Zabij ją!

Wtedy nie wytrzymałem. Wyleciałem z zarośli z wyciągniętą różdżką. Wycelowałem nią w Snape’a. Lamberd chcąc nie chcąc również wyszła i wymierzyła broń w mojego ojca. Kipiałem ze złości.

- Zostawcie ją! – syknęła Lamberd.

Ojciec zaczął oczywiście prowadzić konwersację, jak zwykł robić w krytycznych momentach. Był zaskoczony naszą obecnością, a raczej faktem, że towarzyszyłem Lamberd. Miałem dość jego gadaniny i kazałem mu się zamknąć, podnosząc różdżkę wyżej. Snape, o dziwo, położył Nadine na trawie. Pragnąłem zabrać ją stamtąd, ale wiedziałem, że ojciec by na to nie pozwolił, choć mieliśmy nad nim przewagę. Lamberd zaczęła jakąś gadkę ze Snape’em, ale wtedy mój ojciec zniecierpliwił się i wyciągnął z rękawa różdżkę. Strzeliliśmy w tej samej chwili. Zaklęcia zderzyły się, a ich siłą uderzeniowa odrzuciła wszystkich na boki. Oślepiające światło zalało polanę i przez chwilę myślałem, że umrę, kiedy uderzyłem plecami o ziemię. Po chwili jednak podniosłem się do siadu, lekko oszołomiony.

Nadine leżała nieprzytomna na ziemi, Lamberd i Snape również. Mężczyzna podniósł się ociężale, kiedy ja podbiegałem do mojej kobiety.

- Nadine! – krzyknąłem do niej. – Ocknij się!

Wyczuwałem puls w jej nadgarstku, więc odetchnąłem z ulgą, choć kobieta była biała jak kreda. Jednak po chwili zaczęła odzyskiwać przytomność.

- O kurwa… – mruknęła, choć rzadko przeklinała w ten sposób. – Co wyście do cholery zrobili?!

- Próbowałem odeprzeć atak mojego ojca, kochanie, ale coś wyszło nie tak i… i do końca nie wiem, co się stało – odparłem, czując przeszywający mnie niepokój.

- A Nadine? – spytała po chwili… Nadine, przecierając oczy. – ZARAZ. KOCHANIE?!

Nie rozumiałem, co się dzieje. Kobieta nie zachowywała się jakby była sobą… Snape klęczał nad Lamberd i starał się ją ocucić, podczas gdy Nadine wykrzykiwała jakieś dyrdymały. Przez moment bałem się, że znów postradała zmysły, ale Snape wyszedł z jeszcze gorszym wyjaśnieniem.

- Zdaje się, że Silvermoon i Lamberd zamieniły się ciałami – stwierdził posępnie, trzymając się za chorą rękę.

Ręce mi opadły i siedziałem tak przez chwilę z otwartymi ustami. Patrzyłem to na Nadine, to na Lamberd i nie mogłem uwierzyć.

- Zanieś ją do chaty – polecił Snape, wskazując głową na… Lamberd.

- Nie dotknę jej! – syknąłem. – Nadine, wstaniesz?

Ująłem ją pod ramię, ale wyrwała mi się.

- Spierdalaj! – warknęła. – Sev ma rację! Tam leży Mruczka! Ja jestem Alex!

Popatrzyłem na bezwładne ciało szczupłej, czarnowłosej kobiety i wzdrygnąłem się. To naprawdę była Nadine? Wszystko wskazywało na to, że tak, ale i tak nie dotarło to do mnie. Miałem tylko nadzieję, że znajdziemy na to jakiś sposób, bo nie wyobrażałem sobie życia z Nadine wyglądającą jak jej pożal się Boże przyjaciółka. Lamberd nie była brzydka, ale kochałem Nadine nie tylko za jej charakter, ale też za jej niewinny i delikatny wygląd, długie, brązowe włosy i orzechowe oczy. Na widok Lamberd wstrząsał mną dreszcz obrzydzenia, bo kojarzyła mi się ze wszystkim, co najgorsze. Snape chyba też nie był zbyt zadowolony z przemiany. W końcu nienawidził Nadine i pewnie odczuwał to samo, co ja.

W końcu wniosłem Nadine-w-ciele-Lamberd do chaty bruneta. Prawdziwa Lamberd poszła z nami, rozcierając bolące miejsca. Wciąż odgarniała z twarzy rozwichrzone loki Nadine.

- Jak ona może żyć z taką fryzurą? – narzekała. – Idzie kurwicy dostać.

- Zamknij się – warknąłem. – Dobrze, że przynajmniej twoje ciało jest lekkie i Nadine nie przemieniła się w wieloryba.Lamberd pokazała mi środkowy palec, co dziwnie wyglądało z użyciem dłoni mojej kobiety. Ciężko mi było ochłonąć i przyzwyczaić się do nowej sytuacji.

Położyłem ciało Lamberd ostrożnie na łóżku. Nie miałem ochoty być delikatny, ale wtedy Nadine odczuwałaby ból.

- Tylko uważaj, Lamberd, i nie zrób sobie krzywdy – ostrzegłem ją, kiedy siadała przy stole obok Snape’a. – Zobaczę zadrapanie na jej ciele, a pożałujesz.

- Och, odpierdol się! – sarknęła kobieta i spojrzała na Snape’a. – Dobrze się czujesz?

Mężczyzna siedział z przymkniętymi oczami i czołem opartym na zdrowej dłoni.

- Nic mi nie jest.

- Lepiej wymyśl, Snape, jak to odkręcić – syknąłem. – Nie będę mieszkał pod jednym dachem z… ciałem Lamberd!

- Już nie udawaj, że ci się tak nie podobam – zakpiła kobieta. – Tylko nie próbuj nic zdrożnego!

- Nie tknę twojej cipy kijem – odparłem z obrzydzeniem. – Nie wiadomo, jakie choroby się w niej czają.

Lamberd podniosła się gwałtownie z siedzenia z zamiarem przyłożenia mi, ale Snape pociągnął ją z powrotem.

- Siadaj! – rozkazał opryskliwie, jakby mówił do Nadine. – Kłótnie nic nam nie dadzą. Może byście ruszyli głowami?

- A może ty byś wyjaśnił, jak doszło do tej całej sytuacji, co? – krzyknąłem. – Chciałeś ją zabić razem z moim ojcem!

- Uspokój się, dzieciaku – mruknął Snape. – Tak, Lucjusz chciał, żebym zrobił to za niego, ale do ostatniej chwili starałem się wybić mu to z głowy. A potem zjawiliście się wy.

- A gdzie Lucjusz? – spytała nagle Lamberd. – Kurwa, jak zwykle zwiał!

- Można się było spodziewać – mruknąłem, zaciskając pięści. Zerknąłem na Nadine uwięzioną w ciele jej przyjaciółki. Nie potrafiłem ze spokojem patrzeć na rozmazany makijaż, roztartą czerwoną szminkę, krótkie, czarne jak smoła włosy. Miała zgrabne ciało, proporcjonalne, choć może zbyt wulgarne. Przynajmniej nie była ubrana jak zdzira.

Nagle kobieta zaczęła się budzić. Złapałem ją za rękę, żeby nie przeżyła szoku.

- Co się stało? – wymamrotała, łapiąc się za czoło. – Draco?

Spojrzała na mnie zielonymi oczami, a ja zacisnąłem szczęki z całej siły.

- Wszystko dobrze – wydusiłem z siebie.

- Gdzie Lucjusz?! – spytała spanikowana, siadając gwałtownie. Rozejrzała się nerwowo, ale gdy nie zobaczyła mojego ojca, odetchnęła z ulgą.

- Myślałam, że mnie zabije – jęknęła i wtuliła się we mnie. Za chwilę odsunęła się i spojrzała wyzywająco na Snape’a. – Byłeś gotowy to zrobić, przyznaj się! Zaraz… Co jest, do cholery?!

Zauważyła swoją osobę siedzącą przy stole i poczułem, jak zaczyna się trząść.

- Kto to jest? Ktoś wypił eliksir wielosokowy? – dopytywała, marszcząc czoło. – Kto to jest?!

- To ja, Alex – odezwała się ponuro kobieta przy stole.

- Co?!

Wytłumaczyłem wszystko Nadine, a ta o mało nie zemdlała. Od razu poszła do lustra, a raczej jego imitacji, jaką Snape posiadał w łazience.

- Nie wierzę! – krzyknęła stamtąd, po czym wbiegła do pokoju.

- Teraz poczekamy, aż Silvermoon się ogarnie – burknął Snape. – Naprawdę, takie to dziwne? Jesteś czarownicą, na Merlina… Nie takie rzeczy przeżywałaś.

Nadine usiadła na łóżku i spojrzała na mnie z wyrzutem.

- Mógłbyś chociaż ukrywać ten wyraz niechęci na twarzy – powiedziała. – Poza tym, chyba wygląd się nie liczy, prawda?

- Dość! – warknął Snape. – Przeżywacie, jak nie wiem co. Powinniście się cieszyć, że wszyscy żyjemy.

Spojrzałem na bruneta. Wydawał się być strasznie zmęczony, wręcz na skraju wytrzymałości.

- Wiecie co – odezwałem się, wstając. – Powinniśmy wracać do Londynu, a najlepiej do mojego wuja i jego żony. Może Morrison ma na to jakiś eliksir. Snape, ty jesteś ekspertem. Da się coś na to wynaleźć?

- Na razie nie mam głowy do myślenia o tym – mruknął, biorąc głęboki oddech. – Zostawcie mnie. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego.

- Snape… - odezwała się Lamberd. Kiedy dotknęła ręką Nadine jego ramienia, poczułem ukłucie złości.

- Zostaw mnie, nic mi nie będzie – odparł, odsuwając się w bok. – Idźcie, bo kto wie, czy to się nie utrwali z biegiem czasu.

Zgodziliśmy się wszyscy i deportowaliśmy z chaty Snape’a. Jednak nie zamierzałem być przy odczynaniu uroków.

- Zostańcie u Morrison, a ja poszukam ojca – powiedziałem stanowczo.

- Nie! – pisnęła Lamberd, a raczej, Nadine, chwytając mnie za rękaw. – Zostań…

- Będziecie bezpieczne u Daniela – rzekłem łagodniej. – Nie odpuszczę ojcu tego, co zamierzał… i co prawie zrobił!

- A jak tobie zrobi krzywdę? – zmartwiła się Nadine. Ciężko mi było ją zostawiać, ale czułem niepohamowaną wściekłość na ojca. Musiałem go dorwać i sprawić, by zapłacił za swoje czyny.

- Nie martw się. – Pochyliłem się, żeby ją pocałować, ale zatrzymałem się w pół drogi. – Nie mogę – westchnąłem zrezygnowany.

- No ja myślę! – wtrąciła Lamberd. – Obrzydliwe. Musiałabym chyba przeszczepić sobie usta.

- Dajcie spokój – powiedziała Nadine. Nie pasował mi głos należący do Lamberd, nie wypowiadający słowa mojej kobiety. – Na pewno uda się coś zrobić. Jak nie wyjdzie, to udamy się do Kingsleya. Chyba najwyższy czas zainteresować go całą sprawą z Lucjuszem… Podsłuchałam, jak rozmawiał ze Snape’em… Nie powiedział tego wprost, ale wychodziło na to, że to on podpalił mieszkanie Marka.

- Co?! Kurwa, jebany skurwiel! – wrzasneła Lamberd, a ja skrzywiłem się.

- Dorwę go – oznajmiłem przez zaciśnięte zęby. – Nie ze względu na Selby’ego, oczywiście.

- Tylko nie zrób nic głupiego, proszę – powiedziała zmartwiona Nadine. Dziwnie było trzymać za ręce „Lamberd”, ale trzeba było się przemóc. Wymieniłem z moją kobietą jeszcze kilka ciepłych słów na osobności i obiecałem jej, że wrócę w jednym kawałku, po czym teleportowałem się do miasta.

Odnalezienie ojca stanowiło nie lada wyzwanie. Nie mógł opuszczać kraju, ale to i tak niewielkie pocieszenie. Mógł być wszędzie. Udałem się więc do Ministerstwa Magii, zasięgnąć pomocy w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Niestety, jedyną znajomą mi tam osobą, była Hermiona Granger. Nie byłem pewien, czy już wyszła za rudego Weasleya, czy jeszcze nie, dla mnie pozostawała szlamą. Przełknąłem jednak dumę i zażądałem spotkania z dziewczyną.

- Czego chcesz? Nie mam czasu – przywitała mnie z podniesioną dumnie głową.

- Nie przyszedłem tu, żeby ci dokuczać – odparłem, patrząc na nią z góry. – Potrzebuję informacji o miejscu pobytu pewnej osoby.

- Kogo i po co? Nie mogę udzielać takich informacji byle komu.

- Mojego ojca – wypaliłem. – Wiem, że zrobił coś złego i musi za to zapłacić. Po prostu powiedz mi, gdzie on jest. Chyba założyliście na niego jakiś namiar?

- Ten namiar już wygasł, dokładnie w zeszłym tygodniu – odparła dziewczyna zdziwiona. – Nie wiedziałeś? Twój ojciec niestety sprawował się nienagannie i nie było podstaw, żeby go wiecznie nadzorować.

- Nie wiesz nawet, do czego jest zdolny! – warknąłem na nią, aż odsunęła się przestraszona. Znów przybrała jednak zdeterminowany wyraz twarzy.

- Przykro mi, nic nie mogę zrobić. I nie próbuj iść z tym do Aurorów, bo oni też nic nie zdziałają.

- On próbował zabić dwie osoby, dla twojej informacji! – wycedziłem coraz bardziej wściekły.

- Nie ma dowodów, nie ma przestępstwa – odparła dziewczyna, po czym spojrzała na mnie z żalem. – Naprawdę mi przykro, Draco, też bym wolała, żeby twój ojciec siedział w Azkabanie, ale mam związane ręce.

- Ta cała biurokracja to jakaś farsa – syknąłem i odwróciłem się na pięcie.

Krążyłem po Ministerstwie jak idiota. Wszędzie zamykano mi drzwi przed nosem, jakby ludzie bali się konsekwencji pomagania Malfoyowi. Przecież chciałem ich dobra! Chciałem, żeby Lucjusz Malfoy zapłacił za swoje czyny! Nie uważałem go już za ojca, nie chciałem takiego… Wolałbym w tym momencie być sierotą, jak Potter, choć kochałem matkę. Wyszedłem z gmachu i teleportowałem się do rodzinnej willi. Brama zatrzymałaby mnie, gdybym był kimś obcym, ale na moje szczęście była zaczarowana i należałem do niewielkiego grona osób, które mogła przepuścić, jako członek rodu Malfoyów i Śmierciożerca… Cóż, były Śmierciożerca. Wciąż miałem na ramieniu Mroczny Znak.

Dom wyglądał ponuro przy tak pochmurnym niebie. Drzewa i krzewy w ogrodzie wprzypominały nocne mary i stwory z książki Newta Skamandera. W oddali zaskrzeczał jeden z nieszczęsnych pawi.

Ruszyłem kamienistą ścieżką, a gdy znalazłem się przed drzwiami, zawahałem się i wyciągnąłem różdżkę. Byłem gotowy na wszystko i na tyle zdeterminowany, by nawet… zabić. Choć tego nie mogłem być pewny, gdyż nie potrafiłem nawet zabić Dumbledore’a, pomimo czystej nienawiści do niego i bycia zatraszanym przez Voldemorta. A co dopiero ojca…? Nie, nie mogłem go tak dłużej nazywać. Nie po tym wszystkim… Powinienem był coś z nim zrobić, kiedy skrzywdził Nadine podczas Mistrzostw w Quidditchu… Na samo wspomnienie przeszły mnie ciarki.

Wszedłem ostrożnie do domu. Wewnątrz było ciemno i cicho, jeśli nie liczyć świszczącego wiatru w oknach. Zapaliłem różdżkę i sprawdziłem zaklęciem, czy na pewno nikogo nie ma. Willa wydawała się pusta.

- Niech to szlag – mruknąłem. Sprawdziłem kuchnię, jadalnię i salon, a potem piętra, ale nikogo nie znalazłem. Do lochów nie zamierzałem wchodzić, Lucjusz raczej by tam nie przesiadywał, nawet jakby ścigał go Voldemort.

Wyszedłem zrezygnowany przed dom. Owianął mnie zimny wiatr i poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu. Gdzie ten despota się ukrywał? Mógł być dosłownie wszędzie. I jak mieliśmy niby postawić go przed sądem? Niby byli świadkowie: ja, Nadine, Lamberd. Snape’a nie liczyłem, skoro miał pozostać w ukryciu, choć miałem ochotę go wydać, gdyż chyba miał zamiar uczestniczyć w planie ojca. Niby tłumaczył się, ale winny się tłumaczy, czyż nie? Miałem ochotę wsadzić ich obu do Azkabanu, przynajmniej Lamberd by się uspokoiła i byłoby jedno zmartwienie mniej.

- No proszę, a ja myśałem, że w tak oczywistym miejscu nikt nie będzie mnie szukał – usłyszałem głos ojca. Odwróciłem się gwałtownie, celując różdżką w ciemność. Mężczyzna wyłonił się zza przyciętego na kształt węża żywopłotu.

- Zabiję cię – warknąłem.

- Och, czyżby? Tak jak zabiłeś Dumbledore’a na wieży? – prychnął Lucjusz.

- Teraz to co innego!

- I co ci z tego przyjdzie? Sam pójdziesz siedzieć i co wtedy zrobi twoja narzeczona, hm?

- Powiem, że to w obronie własnej! – wycedziłem. – Lub w afekcie.

- Jak sobie chcesz… - ojciec zrobił krok do przodu.

- Nie zbliżaj się!

- Dużo mówisz, mało robisz.

- Zaraz zawlokę cię przed oblicza Aurorów.

- I co im powiesz? Nie macie nic na mnie, tylko puste słowa.

Miał rację, ale istniał jeszcze eliksir prawdy - veritaserum. Przecież w taki sposób pojmali Croucha juniora, tak?! 

- Zgnijesz w Azkabanie. Petrificus Totalus! – wrzasnąłem, jednak ojciec odbił zaklęcie. Zacząłem w niego miotać jak oszalały z gniewu hipogryf, lecz chcąc nie chcąc, ojciec był lepszym czarodziejem ode mnie i odpierał każdy atak. Używał cudzej różdżki, swoją już dawno stracił, kiedy odebrał mu ją Voldemrot, aby zabić Pottera, ale to nie przeszkadzało mu zręcznie rzucić we mnie zaklęcia. Poczułem ból w lewym ramieniu, lecz szybko odzyskałem rezon i rzuciłem kolejną klątwę. W końcu nie wytrzymałem i rzuciłem Cruciatusa. Ojciec jednak odbił go bezbłędnie i trafił mnie prosto w brzuch. Upadłem z wrzaskiem na kolana, wypuszczając z ręki różdżkę. Usłyszałem kroki zbliżające się do mnie. Deszcz zacinał coraz mocniej i czułem mokrą trawę pod kolanami. Ojciec kopnął mnie i upadłem na bok. Ból spowodowany klątwą zelżał i chciałem się podnieść, lecz ojciec znów zadał mi cios.

- Ty nieposłuszny szczeniaku – warknął. – Powinienem był coś z tobą zrobić, jak zaczynałeś wymiękać przy tej dziwce Silvermoon. To ona zrobiła z ciebie takiego niedorajdę. Ona i twoja żałosna matka.

- Pierdol się – wycharczałem, spluwając krwią. Ojciec kopnął mnie ponownie i zobaczyłem mroczki przed oczami, a potem cały świat się zamazał.



3 komentarze:

  1. Co tu się dzieje! Normalnie, jakbym go tak nie lubiła, to bym chłopakowi współczuła :) Mam wrażenie, że Lu staje się jeszcze gorszym psychopatą niż Tom. Ostra akcja :D

    OdpowiedzUsuń