środa, 27 lutego 2013

Dla Nadine i Gosiaczka :)



Od kilku dni chodziłam niczym bomba zegarowa. Siedziałam przy Marku cały czas, czekając aż wydobrzeje do końca. Wierzyłam, że każdy następny dzień będzie tym ostatnim w szpitalu, ale lekarze za każdym razem przedłużali jego pobyt, a ja nie mogłam już znieść tych białych ścian, chodzących tam i z powrotem pielęgniarek, a co najgorsze… nie mogłam znieść myśli, że Snape leży w salce obok. Walczyłam z tym, by nawet nie podchodzić pod jego drzwi, ale przecież nikt nie mógł mi zabronić tylko spojrzeć, jak mężczyzna się czuje. To wynikało z czystej dobroci, z niczego innego.

Niestety, pewnego dnia, gdy Nadine przyszła odwiedzić Marka, zauważyła mnie, jak stoję przed salą Severusa i wpatruję się uparcie w jego zmizerniałą twarz.
Z początku trochę się zmieszałam. Było mi głupio, że przyłapała mnie na tym. W końcu w tym szpitalu leżał mój NARZECZONY, mężczyzna, z którym miałam kiedyś wziąć ślub, mieć dzieci… a ja, zamiast siedzieć przy nim, stoję przylepiona do szyby innego pokoju, wpatrując się w kogoś, kto wyrządził tyle krzywd, nie tylko mi, ale nam wszystkim. Kogoś, kto stał po stronie Voldemorta, kogoś kto… nie było sensu o tym mówić.

Gdy Mruczka odeszła, znowu zostałam sama. Tym razem, nie czułam zawstydzenia, ale wściekłość. Siedzę całe dnie w tym cholernym szpitalu, czuwam przy Marku, niczym dobra żona, a ta wyjeżdża mi z pretensjami?! Bo chciałam tylko spojrzeć na twarz Snape’a?! Czy to przestępstwo?! A może to znaczy, że już zdradziłam Marka?!
Nie mam możliwości powrotu do domu, bo już go nie mam, ale żadna z moich kochanych przyjaciółeczek, nie chciała się tym zainteresować. Zresztą, nawet nie śmiałam pytać o nocleg. Widziałam pierścionek zaręczynowy na palcu Nadine. Chciałam jej nawet pogratulować, ale poczułam wtedy dziwny ucisk w gardle i zamilkłam.

Następnego dnia, do Marka przyszła Ver. Postanowiłam zostawić ich na chwilę samych, poza tym, ja również musiałam odpocząć. Powiedziałam Morrison, że idę po kawę, ale gdy tylko wyszłam na korytarz, usiadłam wykończona przy otwartym oknie, nabierając powietrza do płuc.

Miałam już tego wszystkiego dość. Przez głowę przeszła mi myśl, że niepotrzebnie zostawiłam swoje dawne życie za sobą. Czułam się wtedy pewniejsza, bezpieczniejsza, a nawet szczęśliwsza. Niczym się nie przejmowałam, nie było nikogo, o kogo musiałam się zatroszczyć. Wolność i frywolność.
Nagle z salki wyszła Ver. Wstałam szybko, by nie zaczęła mnie o nic podejrzewać. Miałam nadzieję, że da mi święty spokój.

- Alex, dobrze się czujesz? Jadłaś coś w ogóle?
No i zaczęło się.
- Nic mi nie jest – odparłam cicho i siląc się na spokój.

- Musisz trochę odpocząć. Wiesz dobrze, że w takim stanie Markowi nie pomożesz.

Tak, wiem. Mark, pamiętam o nim. W końcu całymi dniami tutaj przesiaduję!

- Czy wy wszyscy możecie się ode mnie odpierdolić?! Najpierw Mruczka, potem ty! Naprawdę nie potrzebuję waszych dobrych rad! – Wrzasnęłam na koniec, nie mogąc się powstrzymać.

- Jak chcesz. Nadine i ja martwimy się o Marka, ale o ciebie również. Weź sobie to do serca. Na razie.
Gdy Veronica opuściła szpital, poczułam się źle, że tak na nią wybuchłam, a z drugiej strony, ogarnęła mnie zazdrość.
Nadine i ja…
Nagle stały się takimi przyjaciółkami! Jeszcze niedawno miałyśmy, co do Morrison podobne zdania, a dzisiaj… pewnie spotykały się za moimi plecami ze sobą na wspólne „pogaduchy” czy Merlin wie co!

Poczułam się odrzucona przez wszystkich, a na dodatek musiałam udawać, że obecność Snape’a nic, a nic mnie nie obchodzi.
Po upalnym dniu nastała chłodna, deszczowa, a do tego burzowa noc. Cały szpitalny korytarz ukryty był w półmroku, by nie przeszkadzało to chorym w rekonwalescencji. Jako jedyna z odwiedzających, miałam ten przywilej, iż mogłam siedzieć po nocach w szpitalu i czuwać nad Markiem. Oczywiście ani Nadine, a tym bardziej Veronica, nie wiedziały o tym.

Uchyliłam nieznacznie okno, gdyż uwielbiałam zapach deszczu. Spojrzałam zamyślona na błyskawice i zamyśliłam się. Chciałam, żeby Mark był w pełni sił. Moim jedynym pragnieniem było wyjechanie stąd z nim raz na zawsze.
Nagle, gdy piorun przeciął granatowe niebo, podskoczyłam lekko na siedzeniu, dostając przy okazji gęsiej skórki. Jedna z tutejszych pielęgniarek użyczyła mi swojego swetra, jako, że mój… nasz cały dobytek spłonął i musiałam na razie jakoś sobie radzić.

Zaraz po grzmocie, usłyszałam czyjeś kroki. W pierwszej chwili nie przejęłam się tym zbytnio. Pielęgniarki dość często kręciły się tam i z powrotem. W nocy sprawdzały czy z pacjentami wszystko dobrze; zmieniały kroplówki, pilnowały godzin podawania leków. Jednakże, gdy kroki przyspieszyły, zdziwiłam się lekko.

Nim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować, obok mnie przemknęła postać utykającego pacjenta. Mężczyzna trzymał się kurczowo ściany, próbując wydostać się z korytarza. Chciałam go zaczepić, zapytać, co się stało. Może potrzebował pilnej pomocy lekarza, jednakże, gdy kolejna błyskawica przecięła niebo, oświetlając ścianę naprzeciwko mnie, przed oczami zamajaczyła mi twarz Snape’a. On również musiał mnie zauważyć, gdyż przystanął na moment, zszokowany.

Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Nasze twarze nie wyrażały żadnych emocji albo raczej, jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, na mojej mogło odbić się lekkie przerażenie.

Sam na sam w pustym i ciemnym korytarzu? Od jak dawna nie byliśmy w takim położeniu? Nie! Nie chciałam sobie niczego przypominać.

Po chwili znowu całe niebo zostało rozświetlone przez błyskawicę. Wtedy dane było mi zobaczyć lewą rękę mężczyzny, która wyglądała na wpół spaloną, na wpół zwęgloną. Nie będąc lekarzem, wiedziałam, że jedyną formą ratunku była amputacja. Przypuszczałam, że Snape również to wiedział, dlatego chciał uciec.

- Będziesz tego żałował – powiedziałam nagle, pragnąc by mój głos brzmiał obojętnie.

- Jak wszystkiego – odparł. – Ile już tu siedzisz? – Zmienił temat.

- Wystarczająco długo. – Ton mojego głosu w dalszym ciągu był wrogi.

- Nie powinnaś wrócić do domu?

Zamilkłam na chwilę. Zdawało mi się, że wyczuwałam w jego głosie troskę, ale to nie mogła być prawda.

- Nasze mieszkanie spłonęło. Gdybym miała, gdzie mieszkać, już dawno bym to zrobiła.

- A twoje przyjaciółki?

Zawahałam się, a on w tym czasie zaśmiał się na swój typowy, szyderczy sposób.

- No tak. Silvermoon rozkazuje mi, bym zostawił cię w spokoju, ale nie zaproponuje ci noclegu na kilka dni?

- To nie tak! – Warknęłam. – Ona po prostu nie ma czasu, a ja…

- A ty co? Słuchaj, Lamberd. Nie musisz się przede mną tłumaczyć, dość dużo rozumiem i bez twojego biadolenia. Możesz pomieszkiwać u mnie, dopóki twój kochaś nie wydobrzeje.

- Co?! – Pisnęłam. – Zwariowałeś!

- To tylko czysta propozycja. Ja i tak stąd wyjdę czy mnie przepuścisz, czy też nie. Nie jesteś dla mnie żadnym wyzwaniem, nawet w takich momentach jak ten. – Wskazał głową na swoją chorą rękę.

Popatrzyłam na niego, bijąc się z myślami. Jaka to była irracjonalna sytuacja, że tylko On – ten, który umarł, którego nienawidziłam z całego serca, którego również kochałam ponad życie, proponuje mi nocleg, a przyjaciółki, które stały przy mnie od dawna, nie. Świat z dnia na dzień mnie zaskakiwał, ale ludzie jeszcze bardziej.

- Niech będzie – odparłam. – Jedna noc. Muszę trochę odpocząć. Ciężko zasnąć w szpitalu, kiedy wkoło biegają lekarze i pielęgniarki.

- Jak chcesz, chodźmy więc – rozkazał.

- Chwila! – Zatrzymałam go na moment, tarasując mu drogę. – Co z twoją dłonią?

- Dam radę wyleczyć się sam. Zresztą, od dobrych kilku godzin przestała mnie boleć, co zaskakuje mnie dość pozytywnie.

- To pewnie przez środki przeciwbólowe, ale to zaraz minie.

- Zapewne, ale to już nie twój problem. Chodźmy.

Pomogłam wyjść Snape’owi ze szpitala. Stanęliśmy na mokrej ulicy, wsłuchując się przez chwilę w szum drzew. Burza od pewnego czasu ustała, deszcz również przestał padać. Pozostał tylko wiatr, który teraz podrygał konary do swojego tańca. Nabrałam powietrza do płuc, rozkoszując się świeżością nocy. Zauważyłam również, że Snape uczynił to samo.

- Co teraz? – Spytałam pokrótce.

- Teleportacja – oznajmił.

- W takim stanie?! – Przeraziłam się. – Nie jesteś głupi. Zdajesz sobie sprawę, że to pogorszy twój stan?

- Jestem przecież na silnych lekach. Nic nie poczuję.

Nie odezwałam się. Niech mu będzie. To w końcu jego życie i jego sprawa. Wcale nie obchodziło mnie czy straci tą dłoń, czy nie. Jeżeli chciał zakończyć swoje życie w ten sposób, to tylko znaczyło, jak głupim potrafił być.

Udało nam się teleportować obok starej i zaniedbanej chatki na opuszczonej polanie nieopodal lasu. Rozejrzałam się wystraszona, ale zewsząd panowała głucha cisza. Cóż, idealne miejsce na kryjówkę.

Do środka weszłam niechętnie i z każdym kolejnym krokiem, żałowałam, że tu jestem.

Gdy stałam przy blacie w prowizorycznej kuchni Snape’a, z uparciem osła, mięłam rąbek podkoszulka. Zrobiłam wielki błąd przychodząc tutaj. Co mnie podkusiło?! Powinnam przez cały ten okres siedzieć przy Marku, a nie pomieszkiwać sobie u mężczyzny, którego powinnam wyrzucić ze swojego życia raz na zawsze.

Wzięłam do trzęsącej się dłoni szklankę z herbatę, gdy nagle usłyszałam szmer, a po nim zachrypnięty głos Snape’a.

- Stojąc, nie odpoczniesz.

Szkło wypadło mi z dłoni, rozbijając się z trzaskiem na posadzce. W tym samym czasie brunet usiadł przy stole, wpatrując się zapewne we mnie.

- Przepraszam, posprzątam – mruknęłam, kucając.

- Nie musisz. Nie zauważyłaś, że na tej podłodze jest wszystko?

Spojrzałam na całe pomieszczenie. Rzeczywiście, Severus musiał tutaj nie sprzątać od wieków. Na ziemi leżały różne butelki po napojach, lekach, niedojedzone, zaschnięte jedzenie, a także kilka brudnych bandaży.

- Chłoszczyć! – powiedziałam, wyjmując z kieszeni różdżkę. Posadzka w mik zrobiła się czysta.

- Magia… - burknął pod nosem brunet. – Czasami zapominam, że coś takiego istnieje.

Wstałam, obracając się do niego przodem.

- Stracisz rękę – podjęłam temat, który mnie niepokoił.

- Przynajmniej na moje własne życzenie, a nie innych.

- Jak zwykle myślisz tylko o sobie! – Zdenerwowałam się.

- A o kim mam niby myśleć? – Spytał zaskoczony moim wybuchem, którym sama również byłam zaskoczona. Albo raczej zezłoszczona, że pozwoliłam sobie na okazywanie… uczuć? Sam Snape zawsze mi powtarzał, bym nie uzewnętrzniała się przed nikim.

Wzruszyłam ramionami.

- Mało mnie to obchodzi – burknęłam. – Myślę, że pomieszkiwanie u ciebie na czas wyzdrowienia Marka, to był zły pomysł. Pogadam z Nadine, może uda mi się u niej przenocować.

- Proszę bardzo – odparł niewzruszony. – Nikt cię tu nie trzyma.

Zatrzymałam się na chwilę, gdyż już miałam zamiar wyjść i raz jeszcze, miałam nadzieję, że ten ostatni, spojrzałam na mężczyznę.

- Wiesz co… może i masz rację. Nikt mnie nie namawiał, ani tym bardziej nie zmuszał, żebym tu przyszła, ale myślałam, że chociaż trochę się zmieniłeś. Wiem, co dla ciebie znaczy utrata ręki. Starałam się to zrozumieć, dlaczego uciekłeś ze szpitala. Chciałam ci nawet w tym wszystkim pomóc, ale widzę, że jesteś tym samym dupkiem, jakim kiedyś byłeś. Ty tak naprawdę nigdy się nie zmieniłeś i nigdy się nie zmienisz. I WCALE SIĘ NIE PRZEJMUJĘ TWOIM ZDROWIEM, SŁYSZYSZ?! – Wrzasnęłam na koniec, wybiegając z chatki.

Zaczęłam biec przed siebie najszybciej jak potrafiłam. Nawet nie zwróciłam uwagi, że deszcz na nowo zaczął padać i to ze zdwojoną siłą. Po chwili byłam cała przemoczona, dookoła rozpościerała się ciemność, a na teleportację byłam zbyt roztrzęsiona.

Rozpłakałam się.

- Co ci jest?! – Skarciłam samą siebie. – Przestań wariować i nie daj mu się! Alex, proszę… Wróć do Marka! Skup się na szpitalu i teleportuj, do cholery! Skup się!

Po chwili usłyszałam szelest krzaków, a następnie poczułam mocny uścisk zdrowej dłoni Snape’a na swoim ramieniu. Gdyby nie to, że byłam roztrzęsiona, na pewno zaprotestowałabym takiemu zachowaniu. Poza tym, mężczyzna sprawiał mi ból.

- Bez histerii, Lamberd! – Warknął zdenerwowany, obracając mnie przodem do siebie. – Proponuję ci nocleg, a nie seks!

- Nie chcę przebywać z tobą pod jednym dachem! – Pisnęłam, wyrywając się. – NIENAWIDZĘ CIĘ!!! – Ryknęłam, jakby mnie ktoś przypalał rozgrzanym do białości prętem.

W tym samym momencie, Snape jęknął z bólu, puszczając mnie powoli. Widziałam jak osuwa się na zabłoconą ziemię, chwytając za chorą dłoń.

- Co się stało?! – Przeraziłam się, chcąc mu pomóc wstać.

- Zostaw! – Warknął. – Zostaw mnie, do kurwy! Dam sobie radę. Nie… nie potrze… - Nie dokończył, gdyż kolejna fala bólu przeszła wzdłuż ramienia do martwej dłoni. Musiało to niemiłosiernie boleć, gdyż o mało nie padł twarzą w błoto.

- Daj sobie, do kurwy pomóc! – Zaintonowałam w ten sam sposób, co on przed chwilą. Bez zbędnych słów pomogłam mu wstać i z powrotem zaprowadziłam do chatki, w której mieszkał.
Czując jeszcze zdenerwowanie, przetarłam mu twarz ręcznikiem, nie spoglądając nawet na niego i poleciłam mu się przebrać w suche rzeczy. Dodałam również, że jeżeli będzie potrzebował pomocy, to chętnie pomogę, ale Snape puścił to mimo uszu.

Gdy w końcu miał na sobie świeży ubiór, postanowiłam zrobić mu czegoś do jedzenia. Jako, że jego zapasy w lodówce były ubogie, moje danie również takie musiało być.

- Jesz coś? – Spytałam, dziwiąc się, widząc na półkach jedną marchewkę, kostkę bulionową i ziemniaka na wpół zjedzonego przez stonki.

- Nieważne – burknął, siedząc przy drewnianym stole. Przed sobą miał świeżo zaparzoną przeze mnie herbatę, którą obejmowałam zdrową dłonią. Lewa spoczywała spokojnie pod stołem na jego kolanach. Wyglądał tak mizernie, że zrobiło mi się go żal.

- Mówiłam, że te leki przestaną szybko działać – zmieniłam temat, stawiając na palniku garnek z wodą, do której wrzuciłam kostkę bulionową. Ciepła zupa ziemniaczano marchewkowa mogła poprawić, chociaż na chwilę stan Snape’a.

- To nie leki – burknął mężczyzna, patrząc gdzieś w przestrzeń. – To coś innego, ale jeszcze nie odkryłem co…

Nic więcej nie powiedziałam. Ugotowałam prostą, ale pożywną zupę i podałam ją Snape’owi. Brunet opróżnił miskę bez komentowania moich zdolności kulinarnych. Odkąd pamiętałam, zawsze lubił, kiedy pichciłam mu coś dobrego, dlatego zjadł ze smakiem.

Postanowiłam również spędzić noc w domu Severusa. Po transmutowaniu fotela w łóżko, co zajęło mi dobre pół godziny, położyłam się spać.

Obudziło mnie szturchanie w ramie. Otworzyłam zaspane oczy, spoglądając na chudą twarz mężczyzny.

- Musisz iść – burknął, patrząc na okno. Podniosłam się na rękach, również spoglądając w tamtą stronę. Przez zabłoconą ścieżkę (w dalszym ciągu padało), szła zdenerwowana Veronica Morrison, zaczepiając, co jakiś czas o sprytnie ukryte gałęzie krzewów.

- No idź – ponaglił mnie.

- Masz rację – odparłam, wstając. Przetarłam oczy, przeciągając się kilka razy. – Nie powinno mnie tu być. Dzięki za gościnę i… i przemyśl ten szpital. – Wskazałam głową na dłoń mężczyzny.

- Nie musisz mi o tym przypominać. Morrison zrobi to bezbłędnie.

Nie mówiąc nic, wyszłam z chatki tylnym wyjściem, teleportując się pod szpital. Najwyższa pora odwiedzić swojego mężczyznę i narzeczonego zarazem.


1 komentarz:

  1. No ładna notka, ładna:) :)

    Kocham Kopcia:)

    kasiulka12322

    OdpowiedzUsuń